[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gdzieś musi być! - Ja tam nie wiem, czy umarła, czy żyje - powiedziała Matylda przez zaciśnięte usta. Zostawiła mnie, jak miałam cztery lata. Odeszła... Uciekła z kochankiem. - Co ty opowiadasz za bzdury??? Kto ci coś takiego powiedział? Ciotka spojrzała na mnie, zdziwiona tym nagłym protestem. - A ty co? Co ty możesz o tym wiedzieć? Ojciec mi nieraz opowiadał, jak pakowała swoje rze- czy do tobołka, jak płakałam i prosiłam, żeby mnie nie zostawiała, ale ona nawet nie spojrzała. Trza- snęła drzwiami i wyszła, a po drugiej stronie już glancuś jakiś czekał. - Gówno prawda! - złapałam się oburącz za pulsującą nagłym bólem czaszkę. - Gówno! - wrzeszczałam wściekle, z trudem hamując napływające do oczu łzy. - Twój ojciec to był tyran i zwy- rodnialec! Nigdy nie widziałaś, jak katował twoją matkę? Jak bił albo według fantazji - odmawiał je- dzenia? Za co? A wiesz ty, za co? - pochyliłam się nad przelęknioną Matyldą - bo nie wniosła mu spo- dziewanego posagu! Tyle, ciociu. Sprowadził ją tu, młodziutką, wątłą, z dala od jakiejkolwiek przy- chylnej duszy i robił z nią w tych czterech ścianach, co chciał. Tego nie pamiętasz? Ciebie nigdy nie uderzył? Pokaż! - szarpnęłam ją tak mocno za kretonową podomkę, że oberwały się guziki, odsłaniając pąsową szramę pod łopatką. - Skąd ty to wszystko wiesz? - spytała kredowo blada na twarzy ciotka. - Tu - dotknęła łopatki oblepioną ciastem dłonią - dostałam od ojca pogrzebaczem. Byłby mi złamał rękę, ale ona zasłoniła mnie sobą... Magdaleno? - spojrzała na mnie pytająco. - Po prostu wiem i lepiej nie pytaj skąd. Ale powiem ci teraz wszystko. Twoja matka nie uciekła z żadnym kochankiem. Ona się zabiła. Tej nocy, kiedy widziałaś ją ostatni raz, wyszła z domu i... - uznałam, że lepiej nie przywoływać zbyt drastycznych szczegółów - zabiła się. - Magdaleno! - Matylda spojrzała na mnie błagalnie. Na jej twarzy drgał każdy, najmniejszy nawet mięsień. - Na miłość boską, na wszystkie świętości, na świętego Antoniego, błagam cię, po- wiedz mi, skąd wiesz o tym wszystkim! Tu chodzi... tu chodzi o... - w oczach ciotki zaszkliły się łzy. Chodziło o całe jej dotychczasowe życie, o wszystkie przekonania, jakie przez lata wyrobiła so- bie o matce i które nagle miały się okazać fałszywe. Nie mogłam przecież powiedzieć, że to ja nią je- stem, to byłaby już dla Matyldy całkiem niepotrzebna trauma. Kiedy zaczęłam opowiadać, zdarzenia, o R L T których mówiłam, przebiegały mi przed oczami. Jak krótkie błyski flesza, scena po scenie, rozgrywały się przede mną na nowo. To byłam ja, a ta mała dziewczynka, to Matylda, moja córka. Już nie miałam najmniejszych nawet wątpliwości. - Magdaleno? Proszę cię... - ciotka wzięła widać moje zamyślenie za odmowę. - Z moich snów, ciociu. Cała ta wiedza pochodzi z moich snów. To nie potwory mnie tutaj stra- szyły, tylko piękna, rudowłosa kobieta wyżalała mi się na swoje życie. Noc w noc snuła swoją historię. Była także w tym śnie maleńka, bardzo smutna dziewczynka. Do dzisiaj nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi, ale teraz już rozumiem - wskazałam na fotografie - bo już wiem, kim ona jest. - Ale jak? Przecież... Domyśliłam się, jaka nasunęła się teraz ciotce wątpliwość. - Jak nazywała się twoja matka? - spytałam. - Nazywała się Róża Krawczyk. - Nie, ciociu. Tak widać jej nazwisko brzmiało w spolszczonej wersji. Naprawdę nazywała się Rossi Kraft. - To... ona? Boże mój! Ona leży tu, na naszym cmentarzu! - Tak jest! - potwierdziłam skwapliwie. - Na cmentarzu dla samobójców - dodałam, by jeszcze bardziej uprawdopodobnić całą tę historię. Uznałam, że powinnam zataić przed ciotką jeszcze jedną rzecz: to, w jaki sposób zginęła jej matka. - Dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziałaś? O tych snach i w ogóle - spytała z wyrzutem. - A co ci miałam mówić, do dziś sama ich nie rozumiałam. Do tej pory myślałam, że po prostu miesza mi się w umyśle, po ojcu... - Zostaw to ciasto - wyjęłam jej z dłoni dręczoną bezwiednie bulę. - Jak raz nie zjemy obiadu, to nic nam nie będzie. Nie wiem, czy dobrze, że ci o tym wszystkim powie- działam - spojrzałam niepewnie na zastygłą w bezruchu Matyldę. - Dobrze - szepnęła, patrząc nieruchomo gdzieś przed siebie. - Bardzo dobrze! Ja... muszę teraz wyjść - wstała od stołu jak automat, umyła ręce i zaczęła się ubierać. - Ale dokąd? - zapytałam niespokojnie. - Pójdę z tobą - zapałam wiszącą w sieni kurtkę. - Nie - powstrzymała mnie - ja sama. Nie bój się, niedługo wrócę. Pójdę tylko na cmentarz. Jak dobrze, że Olek doprowadził po tych naszych wykopkach grób do porządku - pomyślałam. - Muszę mu o wszystkim powiedzieć, przecież on teraz do niego należy! Złapałam za telefon, ale po chwili namysłu odłożyłam go z powrotem. Zanim się z nim skontak- tuję, postanowiłam wszystko porządnie przemyśleć. - Pójdę jednak po te gałęzie - zdecydowałam. - Spacer dobrze mi zrobi, a może uda mi się wciągnąć Matyldę w robienie stroików? Brodziłam w świeżym, puszystym śniegu. Po moich ścieżkach znów nie było śladu. Zaraz za domem Wasylków natknęłam się na teściową. R L T - Dzień dobry mamie - pozdrowiłam ją z udawaną serdecznością. - Co tam słychać? Jak Fryde- ryk? - Dobrze - spojrzała na mnie chmurnie - zdrowy już jest. Pojutrzu wywożę go do domu. - Już pojutrze? - zaskoczyła mnie trochę tą wiadomością. - Nie za prędko? - Za prędko? - wysyczała. - Toż on już miesiąc w obcym miejscu, między obcymi ludzmi! A to mało? Nie dam mu już ani dnia tu pozostać! Nie oddam jedynaka na zmarnowanie! - zmierzyła mnie z niechęcią i odeszła. Przez chwilę miałam wrażenie, że ma ochotę napluć mi pod nogi. A rób sobie, co chcesz - pomyślałam. Cieszyłam się, że Fryderyk wrócił do sił, życzyłam mu z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmew.pev.pl
|