[ Pobierz całość w formacie PDF ]

impulsu podchodzisz bli¿ej. ¯wir i muszle chrzêszcz¹ pod twoimi stopami.
 Przepraszam.
Starzec siedzi tyÅ‚em do ciebie, wpatruj¹c siê w ocean.
W twoje nozdrza uderza odór martwych ryb rozkÅ‚adaj¹cych siê na brzegu.
 Przepraszam  powtarzasz.
Starzec odwraca siê powoli, powodowany ciekawoSci¹ lub niechêci¹.
Zadajesz mu pytanie, które przyszÅ‚o ci do gÅ‚owy, gdy zje¿d¿aÅ‚eS do mia-
steczka.
 Dlaczego ta miejscowoSæ nazywa siê Redwood Point? Przecie¿ tu na
poÅ‚udniu sekwoje nie rosn¹.
 Patrzy pan na nie.
 Chyba nie rozumiem&
Starzec wskazuje szcz¹tki mola.
 Deski s¹ zrobione z sekwoi  wyjaSnia poci¹gaj¹c Å‚yk piwa z pusz-
ki.  KiedyS byÅ‚o piêkne. Tak dumnie wbijaÅ‚o siê w zatokê. Redwood Point.
 Czy jest tu szpital?
 Pan chory?
 Pytam z ciekawoSci.
 Najbli¿szy szpital jest szeSædziesi¹t kilometrów st¹d.
 A lekarz?
 ByÅ‚ kiedyS. Czemu pan zadaje tyle pytañ?
 Ju¿ powiedziaÅ‚em. Z ciekawoSci. A mo¿e jest tu s¹d?
223
 Czy to wygl¹da na siedzibê wÅ‚adz hrabstwa? KiedyS to miasto coS
znaczyÅ‚o, ale teraz&  Starzec ciska puszkê w kierunku kosza, ale chybia. 
Niech to szlag.
 A mo¿e& jest tu posterunek policji?
 Jasne. Szeryf Kitrick.  Stary zanosi siê kaszlem.  Akurat jest tu po-
trzebny. Nic siê nie dzieje. Szeryf nie ma nawet zastêpcy.
 Gdzie mogê go znalexæ?
 O, to Å‚atwe. O tej porze bêdzie siedziaÅ‚ w barze  Redwood .
 Gdzie to jest?
 Za panem. Trzeba skrêciæ w lewo. To jedyny budynek, który jako tako
wygl¹da.
Bar stoi przy popêkanej drodze biegn¹cej ponad pla¿¹. Rwie¿e deski
z drewna sekwoi na jego Scianach sprawiaj¹, ¿e s¹siednie budynki wygl¹-
daj¹ jeszcze gorzej. Wchodzisz drzwiami z namalowan¹ kotwic¹. Wnêtrze
przypomina sklep ¿eglarski lub kajutê trawlera. W k¹cie stoj¹ tyczki rybac-
kie, a na Scianie wisi sieæ z niewielkimi pÅ‚ywakami. Na półce koÅ‚o wypole-
rowanego steru wisz¹cego nad barem rozstawiono rozmaite instrumenty
nawigacyjne: sekstant, kompas i inne, których nie znasz. Wygl¹daj¹ na sta-
re, choæ ich metal lSni. Przy topornych prostok¹tnych stoÅ‚ach stoj¹ kapitañ-
skie krzesła.
SÅ‚yszysz gÅ‚osy i kierujesz wzrok w ich stronê. Przy stoliku w rogu siedzi
piêciu mê¿czyzn i gra w karty. RwiatÅ‚o lampy z trudem przebija siê przez obÅ‚ok
papierosowego dymu wisz¹cy nad ich gÅ‚owami. Jeden z nich  okoÅ‚o piêæ-
dziesi¹tki, z szerok¹ klatk¹ piersiow¹ i ró¿ow¹ cer¹  ma na sobie policyjny
mundur. Z uwag¹ ogl¹da swoje karty.
Jego towarzysz zwraca gÅ‚owê w stronê baru.
 Jeszcze jedno piwo, Ray. A ty, Hank?
 Dopiero za dziesiêæ pi¹ta. Jeszcze jestem na sÅ‚u¿bie  odpowiada poli-
cjant.  Ful.
 Dla mnie wystarczy.
 Ja mam tylko sekwens.
Gracze rzucaj¹ karty na stół.
Policjant zbiera æwierædolarówki.
 Ja rozdajê.
Zerka w twoj¹ stronê, tasuj¹c karty.
Barman stawia piwo na stole i spogl¹da na ciebie.
 Co bêdzie?
 Woda sodowa. ChciaÅ‚bym porozmawiaæ z szeryfem Kitrickiem.
Policjant wbija w ciebie wzrok.
 CoS pilnego?
224
 Raczej nie.  Wzruszasz ramionami.  Chodzi o sprawê sprzed wielu
lat. Mo¿e poczekaæ jeszcze trochê.
Policjant marszczy brwi.
 Tylko skoñczymy to rozdanie.
 OczywiScie.
PÅ‚acisz za drinka i poci¹gasz Å‚yk. Na Scianie po przeciwnej stronie do-
strzegasz dziesi¹tki zdjêæ, po¿Ã³Å‚kÅ‚ych, pogiêtych, wyblakÅ‚ych. Ale nawet
patrz¹c z tej odlegÅ‚oSci domySlasz siê, co przedstawiaj¹. Zbli¿asz siê, z tru-
dem opanowuj¹c dreszcz.
Redwood Point. Na fotografiach uwieczniono kurort w najlepszych cza-
sach, piêædziesi¹t, szeSædziesi¹t lat temu. Na gÅ‚adkiej drodze poÅ‚yskuj¹ w sÅ‚oñ-
cu nowiutkie automobile. Pla¿a roi siê od ludzi ubranych w staroSwieckie
kostiumy k¹pielowe. Na piêknym dÅ‚ugim molo rozsiedli siê wêdkarze. ¯a-
glówki koÅ‚ysz¹ siê na wodach zatoki. Piesi przechadzaj¹ siê po chodniku,
spogl¹daj¹c na wystawy sklepów lub w stronê oceanu. Niektórzy jedz¹ hot-
dogi i cukrow¹ watê. Wszyscy dobrze ubrani, budynki czyste, zadbane. Czas
wielkiego kryzysu. Jednak nie wszyscy stracili pracê, a ci, którym powodziÅ‚o
siê dobrze, tutaj szukali schronienia przed upaÅ‚em i brudem miasta. Wspa-
niaÅ‚y hotel z przestronnym gankiem, na którym goScie popijaj¹ mro¿one na-
poje, to z pewnoSci¹ rudera przy drodze. Inny du¿y budynek z wie¿yczkami,
kryty wiktoriañskimi gontami, przypomina zgliszcza, które dostrzegÅ‚eS na
szczycie wzgórza. Duchy. Potrz¹sasz gÅ‚ow¹. WiêkszoSæ ludzi na tych zdjê-
ciach ju¿ od dawna nie ¿yje; budynki te¿ umarÅ‚y, tylko jeszcze siê nie prze-
wróciÅ‚y. Có¿ za marnotrawstwo. Co siê tutaj staÅ‚o? Dlaczego czas tak okrut-
nie obszedÅ‚ siê z tym miasteczkiem?
 KiedyS byÅ‚o naprawdê Å‚adne  odzywa siê szorstki gÅ‚os z tyÅ‚u.
Odwracasz siê. Szeryf stoi koÅ‚o ciebie ze szklank¹ piwa.
 Ju¿ po pi¹tej. Jestem po sÅ‚u¿bie  wyjaSnia.  Dziêkujê, ¿e pozwoliÅ‚
nam pan dokoñczyæ grê. Czym mogê sÅ‚u¿yæ? PowiedziaÅ‚ pan, ¿e to rzecz
sprzed wielu lat.
 Tak. Z czasów, kiedy zrobiono te zdjêcia.
 Aha.
 Czy mo¿emy gdzieS porozmawiaæ? To raczej osobista sprawa.
 Moje biuro jest po s¹siedzku.
Wnêtrze posterunku pachnie pleSni¹; z sufitu w k¹cie zwisa pajêczyna.
Mijasz Å‚awkê w poczekalni, przechodzisz przez trzeszcz¹c¹ bramkê i stajesz
naprzeciwko trzech biurek, z których dwa s¹ puste i zakurzone. Jest telefon,
ale nie widaæ krótkofalówki. Szafka na akta, kalendarz na Scianie. Taki du¿y
posterunek& Pewnie kiedyS pracowaÅ‚o tu kilku policjantów. Wyczuwasz, ¿e
od lat nic siê tu nie dzieje. Niemal sÅ‚ychaæ echa dawnych rozmów.
225
15  Czarny wieczór
Szeryf wskazuje drewniane krzesełko.
 Mówi pan, sprawa sprzed lat?
Siadasz.
 Z tysi¹c dziewiêæset trzydziestego ósmego.
 To rzeczywiScie kawał czasu.
 Ja siê tu urodziÅ‚em.  Wahasz siê.  Moi rodzice zmarli trzy tygodnie
temu&
 Ja straciÅ‚em ojca w zeszÅ‚ym roku. Współczujê panu.
Kiwasz gÅ‚ow¹, bierzesz oddech i próbujesz uporz¹dkowaæ mySli.
 Przegl¹daj¹c jego dokumenty, natrafiÅ‚em na& Krótko mówi¹c, istnie-
je mo¿liwoSæ, ¿e zostaÅ‚em adoptowany.
Szeryf skupia przygl¹da ci siê z uwag¹.
 Ale to tylko mo¿liwoSæ. Gdyby jednak rzeczywiScie tak byÅ‚o, nazwi-
sko mojej matki brzmiaÅ‚oby Mary Duncan. PrzyjechaÅ‚em tutaj, poniewa¿&
PomySlaÅ‚em, ¿e zachowaÅ‚y siê jakieS dokumenty.
 Jakie dokumenty?
 Na metryce urodzenia podano czas i miejsce mojego urodzenia, a tak-
¿e nazwiska moich rodziców. Szymon i Ester Weinberg.
 To ¿ydowskie nazwisko.
Nieruchomiejesz.
 Czy to ma jakieS znaczenie?
 Skomentowałem tylko to, co pan powiedział.
NamySlasz siê chwilê.
 Metryka, któr¹ otrzymuj¹ rodzice, jest skrócon¹ kopi¹ tej, która znaj-
duje siê w s¹dzie hrabstwa.
 S¹d jest czterdzieSci mil st¹d, w Cape Verde.
 Dopiero tutaj siê o tym dowiedziaÅ‚em. WydawaÅ‚o mi siê jednak, ¿e
bêdzie tu szpital, w którym znajdê dane dotycz¹ce mojego urodzenia.
 Nie ma u nas szpitala. I nigdy nie było.
 Tego te¿ siê dowiedziaÅ‚em. Ale w kurorcie ciesz¹cym siê w latach trzy-
dziestych tak¹ popularnoSci¹ musiaÅ‚o byæ chocia¿ pogotowie. [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl