[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wszystko do morza, zanim... zanim sama odeszła! - Tak, mo\liwe - przyznał Alan. Kapitan Rifle zabębnił palcami po blacie biurka. Mimo przyćmionego światła jego twarz sprawiała wra\enie zmienionej starczej maski. - To ju\ wszystko - przemówił słabo. - Bóg widzi, \e chętnie oddałbym to stare \ycie, byle ją do \ycia przywrócić. śeby to tylko było mo\liwe... Przypominała mi kogoś bardzo bliskiego, kto ju\ dawno umarł. Oto dlaczego przyjąłem ją na statek wbrew wszelkim prawidłom, gdy się niespo- dzianie zjawiła w Seattle. śałuję teraz. Nale\ało ją odesłać na brzeg. Lecz niestety odeszła i jedyne, co mo\emy obecnie uczynić, to zachować dla siebie samych pewne przypuszczenia i domysły. Mam nadzieję, \e pan ją znajdzie. Wtenczas... - Powiadomię pana. Uścisnęli sobie dłonie gorąco i Alan otworzył drzwi kajuty. Wygląd nieba uległ raptownej zmianie. Gwiazdy znikły, zaś ponad morzem polatywał jękliwy szept wiatru. - Burza idzie - obwieścił kapitan. Wyraznie przestawał panować nad sobą; garbił plecy i głos mu dygotał. Z trudem wygłosił jeszcze jedno zdanie: - Je\eli Rossland wy\yje, umieszczę go w szpitalu w Cordowie. Alan nic nie odpowiedział. Drzwi zamknęły się cicho. Wtenczas, brodząc wolno poprzez mrok, podszedł do burty i stanął, nasłuchując zawodzenia wiatru oraz plusku fal. Z bardzo daleka nadleciał łoskot gromu. Wracając do kajuty siłą woli starał się utrzymać spokój na zewnątrz. Stampede Smith czekał na niego z całym swoim dobytkiem zapakowanym w ceratowym worku. Alan przedstawił niespodziewaną zmianę projektów. Załatwienie interesów w Cordowie zmusi go do przepuszczenia jednego statku, opózniając tym samym o dobry miesiąc powrót do domu. Wymyślił zatem rzecz następującą. Stampede ruszy do rancza sam jeden. Skróci sobie znacznie drogę, u\ywając rządowej linii kolejowej do Tanana. Stamtąd uda się do Allakat i dalej jeszcze na północ, a\ do podnó\y Endicott. Dla takiego wygi, jak Stampede Smith, znalezienie właściwego kierunku nie powinno przedstawiać \adnych trudności. Wydobył mapę, skreślił parę pisemnych instrukcji, dodał trochę pieniędzy i na zakończenie zalecił, by Stampede nie stracił głowy i nie zajął się czasem po drodze poszukiwaniem złota. Sam miał natychmiast wysiąść na ląd, jemu wszak\e doradził zostać na statku do rana. Stampede uwa\nie wysłuchał przemowy, po czym solennie przyrzekł wypełnić wszystko co do joty. Alan nie wyjaśnił powodów własnego pośpiechu i był rad, \e kapitan Rifle nie wypytywał go zbyt natarczywie. Nie analizował zresztą swoich uczuć, wiedział tylko, \e ka\dy nerw \ąda w nim natychmiastowej fizycznej akcji i \e musi działać lub załamie się zupełnie. Czuł narastające w nim szaleństwo utrzymywane na uwięzi siłą woli. Usiłował odegnać wizję bladej twarzy kołysanej rytmem fal. Od godziny, to jest odkąd uto- neła, słyszał krzyk kobiecy, znienawidził pokład Nome . Gwałtownie pragnął oprzeć stopy o ląd stały. I myślą leciał ju\ ku owemu pasmu nagiego wybrze\a, kędy prądy morskie niosły bezwładne ciało Mary Standish. Lecz nawet Stampede nie dostrzegał śladów \aru spalającego serce Alana. Dopiero wysiadłszy na ląd, mając przed sobą Cordowę, podobną do czarnej jamy w łonie matki ziemi, Alan doznał niejakiej ulgi. Porzuciwszy przystań, zatrzymał się w ciemności, głęboko wdychając rzezwy powiew i gromadząc rozproszone zmysły. Wkoło miał nie tylko zwykły mrok nocy. Rzadkie światła, płonące tu i ówdzie, dawały okolicy pozór morza atramentu, czyhającego, by zatopić samotnego wędrowca. Burza nie rozpętała się jeszcze, lecz nadciągała coraz bli\ej i powietrze było pełne groznie szeptanych przestróg. Grzmot dudnił niedaleki, a jednak głuchy, jak- by dławiony potę\ną dłonią olbrzyma, chcącego zaskoczyć ziemię znienacka. Alan pewnym krokiem dą\ył przez tę ciemność. Nie stracił orientacji. Przed trzema laty chadzał ze dwadzieścia razy do chaty Olafa Ericksena, tote\ wiedział, gdzie jej nale\y szukać. Był równie\ pewien, \e zastanie starego Szweda .w tej sadybie zamieszkiwanej przezeń od ćwierćwie- cza, której poprzysiągł nie opuścić póty, a\ morze nie uzna za stosowne go pochłonąć. Instynkto- wnie wybierał drogę, podczas gdy pierwszy trzask gromu przetaczał się nad jego głową. Burza hulała na dobre. Spoza ukrytych w mroku gór dudnił ponury łoskot, a niespodziewana błyskawica rozjaśniła raptem krajobraz. Pomogła mu. Dojrzał przed sobą białe pasmo piasku, tote\ przyspie- szył kroku. Morze huczało coraz silniej. Szedł jak gdyby środkiem dwu wielkich armii rwących ku sobie naprzeciw od morza i od gór. Ziemia i morze dygotały pod stopami wojów. Błysnęło znowu, po czym grzmot uderzył z taką siłą, a\ się ziemia wzdrygnęła. Echo przeto- czyło się wśród gór coraz bardziej odległe, coraz słabsze, niby sygnał armatni. Chłodny prąd uderzył w twarz Alana i coś się w nim zbudziło, radośnie witając potęgę huraganu. Zawsze lubił wielokrotne echa grzmotów wśród łańcuchów górskich oraz ognie błyskawic pośród wichrów. W taką noc właśnie, ciemną i burzliwą, matka wydała go na świat. Stąd chyba wyrosła w nim owa miłość, jako część istnienia, tote\ czasem tęsknił po prostu do srogiej rozmowy gór, jak inni tęsknią do nadejścia wiosny. Dziś witał ją przychylnie, jednocześnie wzrokiem poszu- kując w ciemności słabego błysku światła, od zmierzchu do świtu płonącego zawsze w chacie Olafa Ericksena. Dostrzegł je wreszcie - \ółte oko, wyzierające ku niemu przez wąską szparkę w jednolicie czarnej ścianie. Minutę pózniej cień jeszcze głębszy objawił mu chatę, zaś smuga światła wskazała drzwi. Podczas chwilowej ciszy usłyszał plaskanie wielkich kropli deszczu o drewniany dach, lecz ju\, zrzuciwszy plecak, począł kołatać, budząc gospodarza. Wyczekawszy chwilę, pchnął drzwi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmew.pev.pl
|