[ Pobierz całość w formacie PDF ]

R
L
T
nieodwzajemnionej miłości. Postanowiła w duchu, że teraz całą uwagę poświęci rodzi-
rodzicom.
Joe i Isabel Halesowie nadal mieszkali w apartamencie w hotelu. W rezydencji
Winterwood trwała renowacja i przebudowa.
Caroline pojechała tam, żeby sprawdzić postępy prac. Potem zameldowała się w
tym samym hotelu co rodzice. Towarzyszyła im w drodze do szpitala. Isabel bała się, że
jej mąż umrze na stole operacyjnym podczas skomplikowanego zabiegu. Potrzebowała
towarzystwa córki, by ukoić skołatane nerwy.
Operacja ojca trwała niespełna trzy godziny. Na szczęście przebiegła bez kompli-
kacji. Po kilku dniach Caroline z radością zaobserwowała, że choremu wracają nadwą-
tlone siły. Valente przesłał jej matce prospekty informacyjne o kilku luksusowych
ośrodkach dla rekonwalescentów. Miała wybrać ten, do którego pojedzie wraz z mężem
po jego wyjściu ze szpitala. Caroline czuła się już właściwie niepotrzebna.
Valente dzwonił do niej codziennie. Korciło ją, żeby zapytać o tajemniczą wene-
cjankę Agnese, gryzła się jednak w język. Nie chciała sprawiać wrażenia podejrzliwej i
zaborczej żony. Sama przed sobą przyznawała, że owszem, jest podejrzliwa. W małżeń-
stwie bez miłości i cieplejszych uczuć trudno było uwierzyć, że jedna kobieta wystarczy
mężowi do szczęścia.
Pod koniec drugiego tygodnia Valente przyleciał odwiedzić jej rodziców. Towa-
rzyszyło mu dwóch współpracowników. Nigdy ich wcześniej nie widziała. Zdumiała ją
swoboda, z jaką jej rodzice obcowali teraz z Valentem. Trudno uwierzyć, że pięć lat te-
mu traktowali go jak wroga publicznego numer jeden. Jego hojność i troska w ciężkich
chwilach przełamały lody. Dla dwojga starszych ludzi stał się zaufanym członkiem ro-
dziny.
Caroline zastała go w trakcie rozmowy z jej ojcem na temat przyszłości firmy
Hales Transport.
- Co masz zamiar zrobić z naszą konkurencją Bomark Logistics? - spytał Joe.
- Uważam, że na rynku jest miejsce dla obu firm - odparł z namysłem Valente.
W wejściu do oranżerii, gdzie pacjenci przesiadywali ze swoimi gośćmi, ujrzał
właśnie Caroline.
R
L
T
Z zaczesanymi do tyłu jasnymi włosami, w lawendowej sukience i kaszmirowym
kardiganie z krótkimi rękawami wyglądała świeżo i naturalnie niczym dziki kwiat. Bro-
niąc się przed narastającym podnieceniem, zracjonalizował swoją reakcję. Była bardzo
ładna - jak tysiące innych kobiet, dopowiedział sobie w duchu. Nie mógł jednak po-
wstrzymać się od niesfornych myśli. Czuł dumę i satysfakcję, że ta oto kobieta jest jego
żoną i należy wyłącznie do niego. Kiedyś wprawdzie srodze go zawiodła, ale obiecał so-
bie, że więcej nie da jej po temu okazji. Spośród wszystkich swoich zdobyczy akurat ją
cenił najwyżej.
Caroline przyjechała pożegnać się z rodzicami przed wylotem do Włoch. Rozma-
wiając z nimi, raz po raz rzucała ukradkowe spojrzenia na swojego wyjątkowego męża.
Tęskniła za jego obecnością bardziej, niż chciała się do tego przyznać sama przed sobą.
Był zbyt przystojny i seksowny, by móc zachować przy nim spokój umysłu. Noc w noc
leżała z szeroko otwartymi oczyma, daremnie próbując zasnąć. Zastanawiała się, czy on
też nie śpi, czy czuje ból rozstania tak jak ona. Obawiała się, że ponętna Agnese i jej
liczne odpowiedniczki będą krążyć wokół niego jak sępy, gotowe zaoferować mu seksu-
alne pocieszenie. Bała się, że Valente nie oprze się pokusie. Spojrzał na nią z ukosa zza
gęstych rzęs oczyma barwy karmelu i wtedy zapragnęła znalezć się w jego muskularnych
ramionach. Zaschło jej w gardle, a serce przyspieszyło rytm.
- Aż trudno uwierzyć, jak zmieniło się nastawienie moich rodziców do ciebie.
Dzięki temu życie stało się prostsze - powiedziała Caroline, kręcąc głową nad zmiennymi
kolejami losu. Pięć lat temu nikt nie ośmieliłby się pomyśleć, że Valente Lorenzatto tak
zyska w ich oczach.
- Powinienem był przyjechać tutaj, kiedy Joe miał operację - przyznał Valente z
żalem w głosie. - yle zrobiłem, że się nie stawiłem.
- Rodzice wiedzą, że jesteś bardzo zajęty. Masz przecież tyle obowiązków... Mimo
tylu przykrych zaszłości i nieporozumień okazałeś się wielkoduszny i hojny. Za to są ci
bardzo wdzięczni. Ja także - powiedziała z prostotą.
- Ale interesy nigdy nie powinny przesłaniać rodziny. Powiedział mi to kiedyś
dziadek Ettore. Powinienem był uważniej go słuchać. Był tak zajęty zarabianiem pienię-
dzy, chcąc dorównać standardem życia swoim przodkom, że nie miał kontaktu z wła-
R
L
T
snymi dziećmi. Były dla niego niczym obcy ludzie. Dawał im pieniądze i niewiele wię-
więcej. A one oczywiście to wykorzystywały. Kiedy go poznałem, jego potomkowie
krążyli wokół niego jak sępy. %7łyli na jego koszt i traktowali go jak dojną krowę. -
Valente skrzywił się z obrzydzeniem. - Dlatego zgodziłem się zająć fortuną Barbierich i
wyprowadzić ją na bezpieczniejsze wody.
- Troszczyłeś się o dziadka. Cieszę się, że miałeś z nim bliską więz - powiedziała
serdecznie Caroline.
- Był honorowym człowiekiem, a kiedyś sprytnym biznesmenem, ale kiedy go po-
znałem, tracił wzrok i był zdany na łaskę swojej rodziny. Potrzebował mojej pomocy,
ponieważ zorientował się, że nie może ufać bliskim.
- Podczas naszego ślubu zauważyłam, że raczej nie masz bliskich i ciepłych kon-
taktów z kuzynami - zauważyła Caroline.
- Nie mam. Uratowałem fortunę dziadka, a on zmienił testament i wszystko zapisał
mnie. Możesz sobie wyobrazić, jak zareagowała reszta rodziny.
- Miałeś swoje prawa jako syn najstarszego dziecka twojego dziadka - skwitowała.
- Tytuł hrabiego przeszedł na mojego kuzyna, który w przeciwieństwie do mnie
jest prawowitym synem, urodzonym w związku małżeńskim. Ale rezydencji i pieniędzy
dziadek mu odmówił. Ettore nie ufał ani jemu, ani jego siostrom. Nie wierzył, że prze-
znaczą pieniądze na renowacje rodzinnych posiadłości. Muszę przyznać, że sam wyda-
łem na to o wiele więcej, niż pierwotnie zakładałem.
- Jak się teraz żyje twoim krewnym? - chciała wiedzieć.
- Niektórych wkręciłem do biznesu, paru zatrudniam, kilku starszym członkom ro-
dziny wypłacam pieniądze na życie. Nie utrzymujemy raczej kontaktów towarzyskich. W
ich oczach nadal jestem chłopcem z ubogiej dzielnicy, który przyniósł wstyd rodzinie,
wyciągając na światło dzienne przestępstwo swojego ojca. Tylko Ettore akceptował mnie
takim, jakim jestem.
Szli do limuzyny żwirowym podjazdem wysadzanym drzewami. Współpracownicy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl