[ Pobierz całość w formacie PDF ]

piętnaście lirów... Za drogę będę pracował, służył... Będę nosił wodę, paszę dla bydła... Będę
wszystko robił, co pan każe. Niech mi pan pozwoli się przysiąść na którym wozie... Ja nie
jestem ciężki...
Capataz popatrzył znowu, tym razem przyjazniej nieco.
 Nie ma miejsca! A potem, widzisz, my nie jedziemy do Tucuman. Jedziemy do innego
miasta, do Santiago dell' Estero. Więc musielibyśmy puścić cię stamtąd samego, a to jeszcze
duży kawał drogi. Musiałbyś pieszo iść.
 Pójdę, panie. Jeszcze dwa razy taki kawał pójdę! Ja dobrze chodzę. Czy tak, czy owak,
już ja się tam dostanę... Niech mnie pan tylko wezmie na wóz. Niech mnie pan zabierze!
Malutki kącik jaki, proszę pana! Ja się skurczę... Niech się pan zmiłuje nade mną! Niech mnie
pan nie zostawia tutaj samego!
 Ale, chłopcze! To jest dwadzieścia dni drogi stąd.
 Niech będzie! Nie szkodzi!
 I to Jest ciężka podróż!
 Już Ja wytrzymam, proszę pana! Ja mocny!
 I pamiętaj, że będziesz musiał potem sam iść.
 Pójdę, panie! Ja się niczego nie boję. %7łebym tylko matkę znalazł Niech się pan ulituje
nade mną!
Capataz zbliżył mu do twarzy trzymaną w ręku latarnię i przez chwilę patrzył. Po czym
rzekł:
 Dobrze.
Chłopiec pocałował go w rękę.
 Prześpisz się na wozie. Jutro o czwartej rano cię obudzę. Buenos noches...  dodał po
hiszpańsku, co znaczy:  dobranoc .
*
O czwartej rano, przy świetle gwiazd jeszcze, długi rząd ładownych wozów ruszył z wiel-
kim łoskotem i brzękiem łańcuchów, każdy wóz ciągniony przez zaprząg dwóch wołów, a za
każdym wozem uwiązane dwie jeszcze pary na zmianę.
Chłopiec, zbudzony i umieszczony w jednym z wozów na stosie worków, zasnął powtór-
nie zaraz.
Kiedy się obudził, cały konwój wypoczywał w ustronnym, słonecznym miejscu, a ludzie
należący do wyprawy,  los peones zwani, siedzieli na ziemi wokoło dopiekającej się ćwierci
cielęciny nadzianej na rodzaj rożna, opartego na koziołkach przy dużym ognisku, które wiatr
rozdymał.
36
Gdy pieczeń była gotowa, zjedli ją razem wszyscy, przespali się i ruszyli dalej, I tak szła ta
podróż równym trybem, regularnie jak pochód żołnierzy. Każdego rana ruszali o piątej, za-
trzymywali się o dziesiątej, znów wyruszali o piątej z południa, a o dziesiątej stawali na noc-
leg.
Peoni jechali konno i poganiali woły długimi prętami. Chłopiec rozpalał ognisko, dawał
jeść bydłu, czyścił latarnie, przynosił wodę do picia.
Kraj, który przebywali, wydawał mu się być niewyrazną jakąś wizją: były tu obszerne za-
rośla drzew drobnych, prawie że brunatnych, osady o niewielu rozrzuconych domach, których
fronty były ząbkowane i malowane czerwono, olbrzymie przestrzenie, może pradawne łoży-
ska wielkich słonych jezior, bielejące solą, jak tylko okiem zajrzeć, a wszędzie i zawsze
płaszczyzna, pustka i milczenie.
Niezmiernie rzadko spotykali dwóch, trzech konno jadących podróżnych z uwiązanymi
zapasowymi końmi, którzy przelatywali jak wicher galopem i znów wielka pustka i szeroka
cisza. Dnie były tak jednostajne jak na pełnym morzu, znojne, nudne, nieskończenie długie.
Ale czas był prześliczny.
Wszakże peoni co dzień stawali się bardziej wymagający, zupełnie tak jakby chłopiec był
ich płatnym służącym, niektórzy traktowali go brutalniej a wszyscy żądali ciągłych posług,
bez żadnego względu. Kazali mu dzwigać ogromne brzemiona paszy, posyłali go po wodę w
bardzo oddalone miejsca, a on, złamany tą pracą ciężką dzienną, nie mógł się nawet dobrze
wyspać budzony nocą rykiem bydła, rżeniem koni, ujadaniem wielkich psów, które mieli z
sobą, a rankiem wstrząsany nieustannie podskakującym ruchem wozów, skrzypieniem kół i
brzękiem żelastwa. W dodatku, niech tylko wiatr się zerwał, a zrywał się często, czerwonawy,
tłusty pył pokrywał wszystko dostawał się do wozu, przenikał pod ubranie, napełniał mu usta
i oczy tamując oddech, przeszkadzając patrzeć, uporczywy, niezbyty, nieznośny.
Zmęczony ciężką pracą i niespaniem, obdarty i brudny, poniewierany od rana do nocy,
biedny chłopiec z dnia na dzień coraz bardziej marniał i byłby zupełnie upadł na duchu, gdy-
by capataz nie przemówił do niego od czasu do czasu paru słów życzliwych. Często też sku-
lony w kącie wozu, nie widziany przez nikogo, płakał gorzko  oparłszy twarz o swoją torbę,
w której już nic nie było prócz trochy łachmanów. Co rano wstawał słabszy, bardziej zniechę-
cony, a patrząc na tę równinę nieskończoną, nielitosną, nieprzebytą zupełnie jak ocean ziem
pustych, milczących, myślał sobie:
 Ach, tego wieczora to już nie doczekam. Już co dzisiaj to zamrę z pewnością!
A roboty przybywało, a dokuczliwe obejście coraz było cięższym. Pewnego ranka, że wo-
dy na czas nie przyniósł, w nieobecności capataza jeden z peonów go uderzył i odtąd w zwy-
czaj wprost weszło, że wszyscy razem, z rozkazem jakimś dawali mu szturchańca mówiąc:
 Wez to do torby, włóczęgo! Wez dla matki! A jemu serce pękało. Znosił, ale nie mógł
znieść i zachorował.
Trzy dni leżał w wozie okryty kołdrą, szczękając zębami w okrutnej febrze i nie widując
nikogo prócz capataza, który przynosił mu pić i liczył puls jego. Więc się już za zgubionego
miał i wzywał matki z rozpaczą śmiertelną, słodkie jej imię ciągle na ustach mając:
 O matko! Droga mamo! Ratuj mnie! Przyjdz, zanim umrę, żebym cię pożegnał! O ma-
mo, czy ja cię już nigdy nie zobaczę? Czy mnie, mamo, umarłego znajdziesz na tej drodze?
I składał ręce, i tulił je do piersi, i modlił się żarliwie, gorąco.
Aż dzięki staraniom poczciwego capataza pozdrowiał jakoś i począł się mieć lepiej. Ale
właśnie wtedy nadszedł dzień najstraszniejszy dla niego: dzień, w którym miał zostać sam.
Dwa tygodnie byli już w drodze.
Kiedy więc przyciągnęli do tego rozstaju, gdzie od drogi, idącej ku Tucuman, odgałęzia się
droga idąca do Santiago dell'Estero, capataz oznajmił chłopcu, że tu się rozłączą. Dał mu kil- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl