[ Pobierz całość w formacie PDF ]

I kiedy tak spieszył na zachód, przemykając wśród drzew i kolejnych dni, nie mógł już zliczyć ani jednych, ani drugich. Czas
mijał, a on szedł dalej.
Utracił nie tylko książkę, wzięli również srebrną manierkę, dar Metocka, i maleńkie puzderko, również srebrne, zawierające
dezynfekującą maść. Zabrali książkę chyba tylko dlatego, że bardzo jej potrzebowali albo też brali ją za coś w rodzaju szyfru
czy zakodowanego przekazu. Przez jakiś czas w niedorzeczny sposób dotkliwie odczuwał jej brak, gdyż wydawało mu się, że
była jedynym prawdziwym ogniwem łączącym go z ludzmi, którzy zdobyli jego miłość i zaufanie, tak że kiedyś siedząc przy
ognisku powiedział sobie, że następnego dnia zawróci, odnajdzie Dom Strachu i odbierze swoją książkę. Lecz owego
następnego dnia poszedł znowu dalej. Mógł iść przed siebie na zachód, kierując się wskazaniami słońca i kompasu, lecz nigdy
nie odnalazłby określonego miejsca
45
w tym bezkresie nie kończących się wzgórz i dolin. Ani ukrytej doliny Argerda, ani też Polany, gdzie właśnie teraz Parth być
może tkała na swym warsztacie w świetle zimowego słońca. Wszystko to przepadło gdzieś za nim.
A może dobrze się stało, że utracił książkę. Cóż tutaj znaczył dla niego ten trafny i wytrwały mistycyzm prastarej cywilizacji, ten
spokojny głos opowiadający o zapomnianych wojnach i katastrofach? Rodzaj ludzki przeżył katastrofę, lecz on opuścił ludzi.
Zaszedł już zbyt daleko i był całkowicie samotny. %7łył teraz wyłącznie dzięki polowaniu, a to w znacznym stopniu skracało
drogę, jaką przebywał każdego dnia. Nawet jeśli zwierzyna nie boi się huku wystrzałów i jest bardzo liczna, polowanie wymaga
czasu. Trzeba sprawić i upiec łup, a potem siedzieć w zimowym chłodzie przy ognisku i wysysać kości, i pozwolić, aby
ogarnęło cię uczucie sytości i senności; trzeba zbudować szałas z kory i gałęzi dla ochrony przed deszczem i spać, a
następnego dnia iść dalej. Na książkę nie było tu miejsca, nawet na ów stary kanon o Niedziałaniu. Nie przeczytałby go - był
zbyt zmęczony, aby myśleć. Polował, jadł, spał, szedł; milczący w milczącym lesie, szary cień prześlizgujący się na zachód
poprzez mrozną puszczę.
Pogoda pogarszała się z dnia na dzień. Często chude zdziczałe koty, śliczne niewielkie stworzenia o pasiastych lub łaciatych
futerkach i zielonych oczach czekały na skraju kręgu blasku rzucanego przez ognisko na resztki jedzenia i zbliżały się z chytrą
i bojazliwą dzikością, aby porwać kości, które im ciskał. Gryzoni, którymi się żywiły, niemal się nie spotykało; zapadły w zimowy
sen. %7ładne stworzenie, od czasu kiedy opuścił Dom Strachu, nie odezwało się ani nie przemówiło do niego. Zwierzęta tych
pięknych, skutych mrozem, nizinnych lasów, które teraz przemierzał, być może nigdy nie widziały człowieka ani nie czuły jego
zapachu. I im bardziej oddalał się od Domu Strachu, tym wyrazniej widział jego obcość: samego domu ukrytego w spokojnej
dolinie, jego fundamentów ożywionych myszami piszczącymi ludzkim głosem i jego mieszkańców posiadających prawdziwą
wiedzę, używających
46
narkotyków prawdy i pogrążonych w barbarzyńskiej ciemnocie. Tam z pewnością bywał Wróg.
Wątpliwe było natomiast, czy Wróg kiedykolwiek był tutaj. Nikogo zresztą tutaj nie było. Nikogo nigdy nie będzie. Sójka
skrzeczała wśród szarych gałęzi. Oszronione, brązowe liście trzeszczały pod stopami; liście setek jesieni. Wielki jeleń
spoglądał na niego z drugiej strony niewielkiej polany, nieporuszony, stawiając pod znakiem zapytania jego prawo do
przebywania tutaj.
- Nie zastrzelę cię. Upolowałem rano dwie kury - odezwał się Falk.
Jeleń utkwił w nim wzrok z wyniosłym opanowaniem niemych istot, a potem powoli odszedł. Nic tu nie napawało Falka
strachem. Nic się do niego nie odzywało. Pomyślał, że w końcu ponownie zapomni mowy i znowu stanie się taki, jaki był
przedtem: niemy, dziki, nieludzki. Zbyt daleko odszedł od ludzkich siedzib i przybył do miejsc, którymi władają nieme
stworzenia i do których człowiek nigdy nie zagląda.
Na skraju łąki potknął się o kamień i już na czworakach przeczytał wyblakłe litery, wycięte w na wpół zagrzebanym w ziemi
bloku: CK O.
Człowiek był tutaj; żył tutaj. Pod stopami Falka, pod ściętym lodem pagórkowatym terenem porośniętym bezlis-tnymi zaroślami
i nagimi drzewami, pod korzeniami, leżało miasto. Tylko że on przybył do tego miasta o jakieś tysiąc bądz dwa tysiące lat za
pózno.
III
Dni, których Falk nie liczył, stały się bardzo krótkie i być może było już po Nowym Roku, zimowym przesileniu. Chociaż pogoda
nie była tak zła, jak mogła być wówczas, kiedy miasto wznosiło się nad Ziemią - gdyż obecnie Ziemia znajdowała się w
cieplejszym cyklu meteorologicznym - to jednak wciąż była przede wszystkim ponura i szara. Znieg padał często, nie tak gęsty,
aby uczynić wędrówkę ciężką, lecz wystarczająco obfity, aby Falk zrozumiał, że gdyby nie zimowa odzież i śpiwór, jakie
otrzymał w Domu Zove, musiałby znosić coś więcej niż zwykłą niewygodę, jaką przynosi chłód. Północny wiatr wiał
niezmordowanie tak ostro, że jeśli tylko było to możliwe, wolał iść wraz z nim, wybierając drogę na południowy zachód, niż
wystawiać twarz na mrozne podmuchy.
W ciemnościach jakiegoś ponurego popołudnia, przepełnionego deszczem i śniegiem, przedzierając się przez gęste zarośla
jeżyn porastających kamienisty, błotnisty grunt z trudem zszedł do ciągnącej się na południe doliny, której dnem płynął
strumień. Niespodziewanie zarośla rozstąpiły się i to, co ujrzał, spowodowało, że stanął jak wryty. Przed nim płynęła wielka
rzeka, lśniąc matowo w strumieniach deszczu. Deszczowe opary na wpół przesłaniały drugi, niski brzeg. Szerokość i majestat
tej ogromnej, pogrążonej w ciszy, prącej na zachód pod niskim niebem masy ciemnej wody napełniła go lękiem. Zrazu
pomyślał, że musi to być
Wewnętrzna Rzeka, jeden z niewielu punktów orientacyjnych wnętrza kontynentu, znana z pogłosek mieszkańcom wschodnich
Leśnych Domów; lecz wieści głosiły, że ma płynąć na południe, wyznaczając zachodnią granicę królestwa drzew. Z pewnością
zatem był to dopływ Wewnętrznej Rzeki. Z tego to powodu podążył za jego biegiem, ale również i dlatego, że uwalniał go od
wysokich wzgórz i zapewniał zarazem wodę i obfite łowy; poza tym od czasu do czasu przyjemnie było mieć pod stopami
piaszczysty brzeg i otwarte niebo ponad głową zamiast nie kończącej się ciemności bezlistnych gałęzi. Podążając wzdłuż rzeki
szedł od południa ku zachodowi przemierzając falistą leśną krainę, zimną, nieruchomą i bezbarwną w uścisku zimy.
Któregoś z tych wielu poranków nad rzeką strzelił jedną z dzikich kur, gromadzących się w skrzeczące, nisko lecące stada, tak [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl