[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ledwie wszedł, gdy pacholę strojne wbiegło od księcia opolskiego, wołając go jak sługę: - Do
pana!
Czując, na co zszedł, wójt dzikim odpowiedział wejrzeniem, lecz musiał być posłusznym.
Wstał zaraz i na wschodki wstępować zaczął.
Książę Bolesław, któremu pobyt w Krakowie dojadł już srodze, bo się tu nie czuł panem, siedział z
kilką Szlązakami nudząc się w izbie.
Stali niektórzy, inni z dala poprzysiadywali na ławach.
Wszyscy byli powarzeni.
Książę trzymał w ręku zrzynek pergaminowy.
Domyślając się wójta po chodzie, podniósł głowę.
- Przecież temu kiedyś koniec być musi - odezwał się głosem głuchym.
- Wyście nas tu ściągnęli, mówcież, co dalej?
Obiecywaliście mi złote góry!
Ziemianie mnie nie chcą, czekam na nich na próżno.
Sandomierzanie tamtemu się poddali, Sądecz ma w ręku.
Gdzież te wasze obiecanki, że go wszyscy mieli porzucić?
W miarę jak mówił, głos rosnął księciu, gniew się zwiększał.
Siedział pochylony, zaczął się prostować, nadymać, wreszcie powstał i opierając się oburącz na
stole, oczy wlepiając w wójta, ciągnął dalej: - Sądzicie, że wam to ujdzie bezkarnie?
Ziemi nie posiadłem.
Miasto?
Co mi znaczy to liche miasto wasze i garść handlarzy?
- Com miał, tom oddał Miłości Waszej - odparł wójt stłumionym gniewem.
- Obiecywali mnie, obiecywałem ja.
Mnie zdradzili.
Przecież Sandomierz mieliście w rękach, zamek, gdybyście byli kazali go zdobyć, byłby wasz, a za
nim poszłaby ziemia.
- Jam nie wojować przyszedł - odezwał się książę - ale brać, co mi się samo oddać miało.
Zawojowywać, gdybym chciał, potrafiłbym bez was.
Przyszedłem odbierać, co mi należało i co mi gwałtem narzucano.
Albert stał jak skazany winowajca, milcząc długo.
- Na jutro - rzekł - kazałem czeladz zbierać i sam ją na zamek poprowadzę.
Więcej nadto uczynić nie mogę.
Książę padł na swe siedzenie i sparł się na ręku.
Wlepił oczy w wójta.
Szlązak Lasota, który choć Polak, już był całkiem zniemczał, a przy księciu urząd znaczny
zajmował, Alberta zaś nie cierpiał, rzekł pogardliwym tonem: - Obiecywali nam wiele, a tu się
ludzie tylko marnują.
Często im suchego chleba brak i wodę pić muszą.
Szklanki piwa nie mają.
- To niech nie proszą o nie - wybuchnął książę - niech ławki i komory odbijają i biorą sami!
Cóż my?
Głodem dla nich mrzeć będziemy?
- Dawno tak trzeba było czynić!
- mruknął Lasota.
Drudzy na ławach z dala siedzący po cichu się urągali.
Co się z dumnym człowiekiem dziać musiało, wystawionym na te wymówki i szyderstwa, nie
mogącym się uniewinniać, lękającym narazić, pojąć łatwo.
Pot ciekł mu po skroni.
- O tym wy pewnie już wiecie - zamruczał książę - że ziemianie, wojewodowie, kasztelanowie,
urzędnicy i starszyzna ziem tych jutro mają przybyć do nas, ale nie poddając się!
Nie!
- Ja o tym nie wiem - jęknął wójt.
- Daj Boże, aby przybyli.
Wasza Miłość słowy dobrymi może ich sobie pozyskać.
- Ja?!
- krzyknął książę.
- Ale ja wiem i od kogo, i z czym jadą!
Wstał znowu książę, na wójta popatrzył, odwrócił się do Lasoty i jakby odprawę dał, odezwał się
do swoich: - Na łowy nawet nie ma gdzie pojechać.
Chyba z sobą cały pułk brać.
Władysławowe oddziały całą okolicę zajmują.
Wytknąć głowy za wrota nie mogę.
Wójt wyszedł po cichu.
Ostatnia wiadomość jak piorunem go raziła.
Zapowiedziani ziemianie i rycerstwo przybywali od Aoktka.
Książę od dawna już nie okazywał ochoty utrzymywania się kosztem wojny przy Krakowie.
Mógł miasto wydać na łup Aoktkowi.
Przerażony tym wójt, nie zachodząc do swej izby, na miasto wybiegł, zawrócił się, konia chwycił
dla pośpiechu i sam jeden do biskupa pokłusował.
Muskata lepiej od niego był zawiadomiony.
Na biskupim dworze trwoga panowała taka, jakby nieprzyjaciel już wkroczył do miasta.
Blady i drżący zaszedł mu drogę biskup.
- Uchodzić muszę - zawołał głosem słabym - gdy mnie tu pochwycą, życia nie jestem pewny!
- Dokąd?
- spytał Albert, który byłby go rad jako pośrednika zatrzymał.
- Oddziały Aoktkowe po okolicach plądrują.
Tu wam bezpieczniej, obronić możecie nas i siebie.
Wójt, wnet pomiarkowawszy się, poprawił: - Nic nam jeszcze nie grozi!
- Wszystko!
- przerwał mu biskup zrozpaczony.
- Wracam od księcia.
On wojować nie chce, nie myśli.
Na Szląsk powróci.
Wójt stał jak skamieniały.
- Ojcze - odezwał się z boleścią - ojcze!
Choć wy nas nie opuszczajcie!
Muskata się cofnął na krok.
- Ja nie mam siły - rzekł zimno.
- Nie mogę nic.
Dajcie mi sposób ujścia stąd.
Tu się straszne gotują rzeczy!
Przeciwko mnie są wszyscy, jam bezsilny!
Niespokojny biskup zawrócił się nazad ku izbie, z której był wyszedł, powtarzając: - Uchodzić,
uchodzić muszę!
Zdejmował z siebie suknię rękami drżącymi, patrzał na sługi, szukając w nich pomocy, głosu mu
brakło, oczy zachodziły łzami.
- Antychryst powraca - mówił cicho.
- Uchodzić.
Albert, pozostawszy sam, jak człowiek, któremu zabrakło myśli i środków ratowania się, upadł na
ławę zapomniawszy, gdzie się znajdował, nie myśląc nawet o własnym ocaleniu, zrozpaczony i
odrętwiały.
Rozdział 19.
Wrót miasta strzegły straże ze Szlązaków i pachołków miejskich złożone.
Czuwać musiano u nich, dobrze znając Aoktka, który do zuchwałej napaści znienacka łatwy był.
Smakowała mu ona.
Szlązacy w mieście ani się bronić nie mieli ochoty, ani w nim dać wziąć.
Nazajutrz rano dzień wstał pogodny i ciepły.
Strażom się nie bardzo chciało siedzieć w miejscu przykutym, zabawiały się po izbach przy
basztach, na miasto śląc po jadło i napitek.
Kostery i włóczęgi wlokły się już na codzienną z ciurami zabawę, gdy na gościńcu ukazały się
jadące wprost do miasta oddziały zbrojne.
Gromadki były okazałe, strojne i w pierwszej chwili, gdy się do dwu bram razem zbliżyły,
Szlązacy, uląkłszy się, w trąby zaczęli dawać znać jak o napaści.
%7łołnierz rozproszony po mieście, od dawna ubezpieczony, zleniwiały, odgłosem trąby wołającej na
gwałt zerwał się spłoszony.
Rozruch powstał, jakby już nieprzyjaciel był w mieście.
Od wrót jak błyskawica popłoch szedł do Rynku.
Kramy i ławki z krzykiem zamykać zaczęto, ludzie biegali bez tchu, nikt nie wiedział, co się stało.
Strach był tym większy.
Od księcia, oklep na koniach, bez nakrycia na głowach, bez zbroi dworzanie popędzili ku wrotom.
W Rynku wołano, iż Aoktek już stoi we wrotach.
Tylko co we dzwony na gwałt nie uderzono.
Książę Bolesław zbroję sobie podawać kazał, choć prawie pewien był, iż nadjechali ziemianie.
W ulicach wołano na żołnierzy i trąbiono, wypadali z szynków bezprzytomni, biegnąc po oręż,
którego nie mieli przy sobie.
Tymczasem dwa oddziały, co się razem do dwojga bram zbliżyły, nie okazując żadnych [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl