[ Pobierz całość w formacie PDF ]

papierosem i gawędził.
- Pański folwark - mówił do niego Bijakowski pewnego razu - widziany z tej góry, po-
dobny jest do trupa.
- Dobrze, dobrze... Do trupa! Wziąłem po ojcu folwark zle prowadzony, musiałem za-
prowadzić płodozmian umiejętny... - Płodozmian? Gdzież tu i jakie płody pan zmieniasz?
Tu żadnych płodów wcale nie ma.
- Jak to nie ma?
- Nie znam się na tym, ale nie widzę ani żyta... - A bobik?
- Co za bobik?
- No i bierzesz się pan do krytykowania! Widzisz pan ten pas zielony?
- Cóż panu przyjdzie z pasa zielonego albo i z samego tam bobiku? %7łyta nie widzę.
- A tamto ściernisko to po czymże?... po kapuście z baraniną?
- Ależ to chłop przecie dwa razy więcej żyta wysiewa!
- Bo chłop niszczy glebę, sieje żyto po życie... Chłopu pan pozwól tylko, to panu na
Placu Teatralnym  zimioków nasadzi, ale wcale z tego nie wynika, abyśmy mieii, idąc za
jego przykładem, wyniszczać grunta. Tu rzeczywiście trzeba trochę mieć kapitału...
Nie pamiętam dokładnie, jak się to stało, dość że nadeszła ta chwila. Gdy pierwsze lo-
komotywy świstać poczęły na nowej drodze żelaznej, Jules Polichnowicz wyjeżdżał z Za-
płocia, unosząc w podróżnym saku kilka setek rubli. Folwark z ugorami, pustymi stodo-
łami i litanią długów stał się własnością inżyniera Bijakowskiego. Nowy dziedzic przez
czas pewien spoglądał z rozkoszą na pochylone pola, zapadający się w ziemię dwór staro-
szlachecki i wysokie topole z uschniętymi szczytami. Własny majątek! Stare domostwo -
marzył - przeznaczy się dla rządcy; na wzgórzu, frontem do plantu, wzniesie skromny, ale
stylowy pałacyk. Zbyt długo wszakże inżynier nasz był człowiekiem praktycznym, aby
21
idealne marzenie o pałacyku usunąć mogło na plan drugi myśl o ugorach. Co począć z
tymi ugorami? Czyliż doprawdy osiąść w takim Zapłociu i zacząć uzbierane pieniądze
 wkładać w bruzdy, stodoły, owczarnie? Jezdzić co niedziela z rodziną do wiejskiego
kościoła, zasługiwać się Panu Bogu, aby żyta gradem nie wybijał i strzegł od podpalacza?
Przyjechać na lato do siedziby wiejskiej, obserwować z małżonką zachody słońca,
uganiać się (wraz z tąż małżonką) po pachnących łąkach za różnobarwnymi motylami,
czytać Giovanni Boccaccia w cieniu lip odwiecznych, nawet kiełbie łowić na wędkę w
strumieniu - słodkie to są przejemności, ani słowa; ale siedzieć tu zimą i łypać oczami na
przebiegające pociągi - to co najmniej nierozsądek.
Zupełnie inne uczucia miotały duszą pana Dominika Cedzyny. Nabycie przez inżyniera
folwarku dało mu nadzieję otrzymania posady rządcy, powrotu na wieś, do roli, rozporzą-
dzania się, jak tego dusza pragnie, mieszkania pod strzechą starego dworu. Toteż zasługi-
wanie się jego Bijakowskiemu, posłuszeństwo i niemiłosierna pilność przechodziły
wszelkie granice.
Ten pan inżynier wie dobrze - myślał stary szlachcic - co wart jest pan Cedzyna. Wie,
że to nie dorobkiewicz goniący za zyskiem; wie, że taki Cedzyna zdechnie z głodu, a nie
ruszy tego, co należy do dziedzica; że wypruje ze siebie żyły dla tego, komu służy, bo to
jest człowiek posiadający nie znany dzisiejszym ludziom przymiot, śmieszny maleńki
przymiot staroszlachecki - honor.
Nie spełniły się nadzieje pana Dominika.
Zjawili się  indywidualiści i zaproponowali inżynierowi rozparcelowanie folwarku.
Po głębokim namyśle, po spłaceniu długów - Bijakowski rozprzedał ugory pozostawiając
sobie zabudowania, skalistą górę i mały skraweczek ornego gruntu poza ogrodem.
Do niepoznania zmieniła się postać tego kawałka ziemi. Kudłaci indywidualiści zwle-
kli się wkrótce na pola folwarku wraz z żonami, dziećmi, sprzężajem i dobytkiem. Chude
szkapy osadników ciągnęły z lasu belki i gonty, koła wozów żłobiły nowe drogi wzdłuż
dzikich miedz; wybierano studnie, grodzono płoty i na gwałt wznoszono domostwa. Po
całych dniach słychać było łoskot siekier. Kwaśne pastwiska, porośnięte nędzną, kędzie-
rzawą trawką, które, historycznie rzecz biorąc, od czasów kołodzieja Piasta aż do dublań-
czyka Polichnowicza służyły tylko za miejsce igrzysk i spacerów dla bystronogich zajęcy,
pustki podleśne i obumarłe ugory nabrały teraz tak wielkiej wartości, że się stały częścią
składową wielu istnień ludzkich. Liczne oczy wpatrywały się w te kawałki ziemi z niepo-
kojem i serca osnuwały na nich nadzieje.
Gdy nadeszła wiosna, wyszły na ugory pługi i odwróciły skiby przerośnięte murawą...
Gdy nadeszła wiosna, u podnóża góry, noszącej w mowie gminu nazwę  Zwińskiej
Krzywdy , buchały wielkie kłęby dymu. Przyparty do zbocza góry olbrzymi cylinder
szachtowego wapiennika wyrzucał w mokre mgły snopy iskier. Długa, nad przepaścią
zawieszona ława łączyła okopcony szczyt komina z podnóżem białych turniczek. O kilka-
set kroków dalej, bliżej dworu, wznosił się wysmukły, czerwony komin cegielni.
Smugi dymu, płynące po przestworzu niebieskim, wywabiły z dalekich wiosek, w la-
sach ukrytych, gromadę bezspodniowców z zapadniętymi brzuchami i wydłużonym prze- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl