[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zastąpiły spokój i ufność minionych lat. Mimo wszystko, pierwszy oddział opuścił Podujevo za sześć ósma i ruszył do wyznaczonego punktu zbornego, aby tam oczekiwać na nowego przy- wódcę. Mick obudził się równo o siódmej, mimo że ich prosto umeblowany pokój w hotelu Belgrad nie był wyposażony w budzik. Leżał na swym łóżku i słuchał regularnego oddechu Judda, dochodzącego z drugiej strony pokoju. Przyćmione światło poranka wpadło do pokoju przez cienkie zasłony, nie zachęcając raczej do wczesnego wstawania. Po kilku minutach bezmyślnego gapienia się na popękaną farbę pokrywającą sufit, Mick wstał i podszedł do okna. Nieciekawy dzień - doszedł do wniosku. Niebo było zachmurzone. Nowy Pazar w szarym świetle poranka przedstawiał smutny i beznadziejny widok. Jednak daleko za miastem Mick dostrzegł wzgórza, które oświetlało słońce. Słońce muskało grzbiety wzniesień, oświetlało zielone lasy, jakby zapraszając na wycieczkę. Może dzisiaj pojadą do Kosovskiej Mitrovicy, na południe? Zdaje się, że był tam targ i muzeum. Pózniej będą mogli jechać dalej doliną Ibar, aż do wzgórz. Wzgórza? Tak, zdecydował, że dzisiaj jadą w góry. Było piętnaście po ósmej. Korpusy w Popolacu i Podujevie były gotowe przed dziewiątą. W wyznaczonych miejscach czekały na nie pozostałe wojska. Vaslav Jelovsek osłonił oczy dłońmi i spojrzał w nie- bo. Nie było wątpliwości, że w ciągu ostatniej godziny chmury wyraznie się podniosły i w niektórych miejscach pojawi się błękit. Gdzieniegdzie przeświecało słońce. Nie będzie to może najlepszy dzień na zawody, ale nie powinno być zle. Mick i Judd zjedli na śniadanie jajka na szynce i napili się dobrej, czarnej kawy. Pogoda z minuty na minutę stawała się coraz lepsza i wraz z nią poprawiły się nastroje. Dojadą do Kosovskiej Mitrovicy około dwunastej, a górski zamek Zvecan powinni osiągnąć po południu. Około dziesiątej trzydzieści wyjechali z Nowego Pazaru i drogą Srbovac ruszyli na południe w stronę doliny Ibar. Nie była to najlepsza droga, ale wyboje i dziury nie były w stanie popsuć ich dobrego nastroju. Droga była praktycznie pusta, jeśli nie liczyć sporadycznie napotykanych pieszych. Po obu jej stronach ciągnęły się pola kukurydzy, a w głębi zaczęły się już pojawiać niewielkie wzgórza o pokrytych gęstym lasem zboczach. Poza ptakami, nie dostrzegli śladu zwierząt. Przejechali kilka mil. Nie było już żadnych pieszych. Minęli tylko farmę, która okazała się być zamknięta i opuszczona. Czarne świnie biegały po zagrodzie. Nie miał ich kto nakarmić. Pranie wisiało na sznurze, ale nie miał go kto zebrać. Ta podróż w góry wyraznie posłużyła ich wzajemnym stosunkom. Po pewnym czasie zaczęli jednak odczuwać nieokreślony niepokój. - Czy nie powinno być jakiegoś drogowskazu do Mitrovicy, Mick? Mick zerknął na mapę. - Może... - ... może jedziemy złą drogą? - Gdyby był jakiś znak, to bym go zobaczył. Wydaje mi się, że powinniśmy spróbować zjechać z tej drogi, aby jechać bardziej na południe i dostać się do doliny Ibar. - Jak mamy zjechać z tej cholernej drogi? - Było kilka skrętów... - Polnych dróg... - To chyba lepsze niż jechać tam, gdzie teraz jedziemy. Judd zacisnął usta. - Papierosa - poprosił. - Skończyły się milę temu. Wzgórza przed nimi stawały się coraz okazalsze. Wydawały się nie zamieszkane. Nie było widać ani jednej smużki dymu, było cicho. - Dobra - rzekł Judd - skręcamy na następnym skrzyżowaniu. To lepsze niż dalej telepać się tą drogą. Nagle nawierzchnia się popsuła, dziury stały się istnymi kraterami, a wyboje górami. Nagle: - Tam! Skręt. Nareszcie skręt Nie była to oczywiście żadna duża droga. Prawdę mówiąc, był to zwykły polny trakt. Stanowiło to jednak jakąś alternatywę dla nie kończącej się drogi, którą jechali. - To się zaczyna robić jakieś cholerne safari - powiedział Judd, gdy volkswagen zaczął podskakiwać i jęczeć na wybojach. - Gdzie twoja żyłka do przygód? - Zapomniałem ją zapakować. Wspinali się teraz. Droga prowadziła pod górę. Las otoczył ich ze wszystkich stron. Drzewa rosły tak blisko drogi, że ich korony przysłaniały niebo. Nagle rozległ się wesoły i optymistyczny śpiew ptaka, jednocześnie poczuli zapach świeżo rozkopanej ziemi. Przed maską przebiegł lis; zatrzymał się na sekundę, aby popatrzyć na trzęsący się samochód. Pózniej, spokojnie i dostojnie, jakby się ich w ogóle nie bał, zniknął między drzewami. Dokądkolwiek jechali, było to lepsze niż droga, którą opuścili. Tak przynajmniej uważał Mick. Niedługo się zatrzymają i poszukają miejsca, z którego będzie można zobaczyć dolinę, a może nawet Nowy Pazar. Dwaj mężczyzni nadal posuwali się leśną drogą. Mieli jeszcze godzinę jazdy do Popolacu, gdy głowa kontyngentu została uformowana i wymaszerowała, aby dołączyć do reszty ciała. Miasto było kompletnie puste. Nawet chorzy i starzy nie zaniedbali swego obowiązku. Nikt nie odmówił udziału w zawodach. %7ładen z obywateli, nawet mali i słabi, kulawi, ciężarne kobiety, nikt nie wyparł się reprezentowania swego dumnego miasta. Wszyscy ruszyli do punktu zbornego. Takie było prawo, któremu się podporządkowali. Nie trzeba go było zresztą egzekwować. Każdy chciał tam być i widzieć zawody, widzieć straszne zmagania. Konfrontacja bez litości. Miasto przeciw miastu. Tak więc oba miasta ruszyły w góry. Do północy obywatele obu miast zbiorą się w okrytym tajemnicą miejscu w górach. Spotkają się, aby, ukryci przed oczami świata, odbyć ceremonialną bitwę. Tysiące serc biło przyśpieszonym rytmem. Tysiące ciał napinało się i spływało potem, gdy obywatele blizniaczych miast zajmowali wyznaczone pozycje. Masa ludzi miażdżyła wszystko, co napotkała na swej drodze, zabijała zwierzęta, zmieniała trawy w pył, łamała krzewy i obalała drzewa. Ziemia drżała, gdy przechodzili, a góry odbijały echo tysięcznych stąpań. W ciele Podujeva nagle pojawiły się pewne problemy techniczne. Mała usterka wystąpiła na lewym boku. W konsekwencji pojawiły się problemy z obrotowym połączeniem biodra. Okazało się to poważniejsze, niż myślano na początku. Ruch stracił swą płynność. Wystąpiło poważne naprężenie w tej części ciała. Starano się je zlikwidować wszelkimi siłami. Zawody w końcu wymyślono po to, aby przezwyciężać takie trudności. Jednak niebezpieczeństwo było bliższe, niż ktokolwiek odważyłby się przyznać. Obywatele nie byli już tak wy-trenowani i sprawni jak kiedyś. Dekada marnych zbiorów i nieurodzaju odbiła się na sprawności fizycznej mieszkańców. Kości i mięśnie nie miały już siły. yle zabezpieczony bok sam w sobie nie stanowił niebezpieczeństwa, jednak nie wróżył nic dobrego w zbliżającej się walce. Jeżeli ciała reszty
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmew.pev.pl
|