[ Pobierz całość w formacie PDF ]
język. - Czytałem w Oni chodzą wśród nas". Henri wciąż nie wie, co odpowiedzieć. Otwiera usta, ale nic mu nie przychodzi do głowy Sytuację ratuje drobna kobieta stojąca za Samem. - Sam - mówi. - Gdzie byłeś? Sam odwraca się do niej i wzrusza ramionami. - Stałem w tym miejscu. Ona wzdycha i zwraca się do Henriego z wyciągniętą ręką. - Dzień dobry, jestem matką Sama. - Henri - mówi. - Miło mi. Unosi oczy w zdumieniu. Coś w akcencie Henriego wyraznie ją podekscytowało. - Ah bon! Vous parlez francais? Cesi super! Jai personne avec qui je pewc parlerfrancais depuis longtemps. Henri uśmiecha się łagodnie. - Przykro mi. Nie mówię po francusku, choć wiem, że mój akcent to sugeruje. - Nie? - Jest zawiedziona. - A niech to. Już myślałam, że wreszcie trochę wielkiego świata zawitało do tej mieściny. Sam patrzy na mnie, przewracając oczami. - No cóż, Sam, zbierajmy się - mówi jego matka. Sam znowu wzrusza ramionami. - Wybieracie się potem do parku i na przejażdżkę na wozie z sianem? Patrzę na Henriego, potem na Sama. - Tak, jasne - odpowiadam. - A ty? Ponownie wzrusza ramionami, tym razem bez słowa. - No to spróbuj nas znalezć, jak będziesz mógł. Kiwa z uśmiechem głową. - Okej, fajnie. - Pora iść, Sam. I nie wiadomo, jak będzie z tą przejażdżką. Po-trzebuję twojej pomocy w domu - mówi jego matka. Biedak otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale ona odchodzi. Sam idzie za nią. - Bardzo miła kobieta - zauważa drwiąco Henri. - Jak ty to wszystko zmyśliłeś? - pytam. Tłum zaczyna przemieszczać się Main Street w górę, oddalając się od ronda. Henri i ja idziemy za wszystkimi w stronę parku, gdzie można napić się cydru i coś zjeść. - Normalnie, masz za sobą lata kłamania i zaczynasz się do tego przyzwyczajać. - No tak. Więc co o tym myślisz? Bierze głęboki haust powietrza i powoli je wydycha. Jest na tyle zimno, że widzę, jak wychodzi z jego ust. - Nie mam pojęcia. Nie wiem, co tym myśleć. Zaskoczył mnie. - Obu nas zaskoczył. - Będziemy musieli zajrzeć do pisma, z którego czerpie te informacje, dowiedzieć się, kto i gdzie to pisze. Patrzy na mnie z wyczekiwaniem. - Co? - Będziesz musiał zdobyć jeden egzemplarz - mówi. - Zdobędę. Tak czy inaczej to jakaś bzdura. Skąd ktoś miałby wie- i dzieć o takich rzeczach? - Ktoś to podrzuca. - Myślisz, że jedno z nas? - Nie. - Oni? 32 - Możliwe. Nigdy nie pomyślałem, żeby sprawdzać te szmatławce z teoriami spiskowymi. Być może oni myślą, że my je czytamy i że wypuszczając takie informacje, będą mogli nas wyłuskać. To znaczy... - urywa, myśli o tym przez kilka chwil. - Cholera, nie wiem, John. Będziemy musieli się temu przyjrzeć. W każdym razie to na pewno nie jest zbieg okoliczności. Idziemy w milczeniu, wciąż trochę zszokowani, wałkując w myślach możliwe rozwiązania zagadki. Bernie Kosar truchta między nami ze zwieszonym językiem, jego pelerynka opada na jeden bok i szarga się po chodniku. Pies ma wielkie powodzenie u dzieci i niektóre nas zatrzymują, żeby go pogłaskać. Park jest położony na południowym obrzeżu miasta. Na samym krańcu przylegają do niego dwa jeziora oddzielone wąskim pasmem ziemi, które prowadzi do lasu. Sam park składa się z trzech boisk do baseballa, placu zabaw i wielkiego pawilonu, w którym wolontariusze podają cydr i placek z dyni. Po jednej stronie szutrowego podjazdu stoją trzy wozy z sianem z wielką tablicą: DR%7łYJCIE, LUDZIE! HALLOWEENOWE STRASZENIE NA SIANIE ODJAZD @ ZMIERZCH 5 DOL. OD GAOWY Przed granicą lasu szutrowa aleja przechodzi w piaszczystą drogę. Wjazd do lasu jest udekorowany wyciętymi sylwetkami duchów i karykaturami goblinów. Wygląda na to, że trasa przejażdżki ze straszeniem prowadzi przez las. Wypatruję wkoło Sary, ale nigdzie jej nie widzę. Zastanawiam się, czy ona będzie na jednym z tych wozów. Wchodzimy do pawilonu. Po jednej stronie jest grupa cheerleade-rek, niektóre malują dzieciom twarze w motywy halloweenowe, inne sprzedają kupony loteryjne na losowanie, które odbędzie się o szóstej. - Cześć, John - słyszę za sobą, więc odwracam się i widzę Sarę z aparatem fotograficznym. - Jak ci się podobała parada? Uśmiecham się do niej, wsuwając ręce do kieszeni. Przyglądam się j białemu duszkowi namalowanemu na jej policzku. - Cześć - odpowiadam. - Podobała mi się. Chyba powoli się przyzwyczajam do małomiasteczkowego uroku Ohio. - Uroku? Masz na myśli nudę, prawda? - Nie wiem. - Wzruszam ramionami. - To nie jest tak zle. - Hej, to ten maluch ze szkoły. Pamiętam cię - mówi Sara, kucając, żeby pogłaskać Berniego Kosara. | Pies wachluje ogonem, podskakuje i próbuje polizać ją po twarzy ! Sara się śmieje. Odwracam się przez ramię. Henri jest parę metrów dalej, gawędzi z mamą Sary przy jednym z piknikowych stołów. Jestem ciekaw, o czym rozmawiają. - Myślę, że cię lubi. Ma na imię Bernie Kosar. - Bernie Kosar? To nie jest imię dla takiego cudownego psa. I ta peleryna... no nie. Sama słodycz. - Wiesz, że jeśli pociągniesz tak dalej, stanę się zazdrosny o własnego psa. Uśmiecha się i wstaje. - Więc kupisz ode mnie los na loterię czy nie? Dochód jest przeznaczony na odbudowanie niedochodowego schroniska dla zwierząt w Kolorado, które miesiąc temu zniszczył pożar. - Naprawdę? W jaki sposób dziewczyna z Paradise w Ohio dowiaduje się o jakimś schronisku dla zwierząt w Kolorado? - Prowadzi je moja ciotka. Namówiłam do akcji wszystkie dziewczyny z drużyny cheerleaderek. Pojedziemy tam i wezmiemy udział w odbudowie. Wyrwiemy się na tydzień ze szkoły i z Ohio i będziemy pomagać zwierzętom. Dwie pieczenie na jednym ogniu. Wyobrażam sobie Sarę w kasku budowlanym i z młotem w ręce i nie mogę się nie uśmiechnąć. - Więc mówisz, że przez cały tydzień będę musiał sam zajmować się kuchnią? - Wzdycham z udawaną irytacją i kręcę głową. - Nie wiem, czy mogę wspomóc taką wyprawę, nawet jeśli mają skorzystać na tym zwierzęta. Ona wybucha śmiechem i daje mi kuksańca w ramię. Wyjmuję portfel i wręczam jej pięć dolarów za sześć losów. - To jest sześć szczęśliwych losów - zapewnia. - Naprawdę? - Jasne. Kupiłeś je ode mnie, głuptasie. W tej samej chwili ponad ramieniem Sary widzę, jak Mark i reszta piłkarzy z platformy wchodzą do pawilonu. - Wybierasz się na straszenie na sianie? - chce wiedzieć Sara. - Tak, myślałem o tym. - Powinieneś, to niezła zabawa. Wszyscy jadą. I to naprawdę napędza sporo strachu. Mark zauważa Sarę i mnie i wykrzywia twarz we wściekły grymas. Rusza w naszą stronę. W tym samym stroju co
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmew.pev.pl
|