[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Aha, to właśnie miałem zrobić. Musiałem przecież upewnić się, czy Jack Edgecombe
nie namieszał na farmie. Przede wszystkim nie był zbytnio zapalony do moich planów, a taki
człowiek mógł narobić strasznego bałaganu wśród ruin Majów. Była tam kolumna, którą
odnalazłem tuż obok dębu zasadzonego przez pradziadka. Nazywałem go Skośnookim
Starcem, a Fallon był bardzo zadowolony, że nie mogę w jego pobliże dopuścić Jacka
Edgecombe'a. Mniejsza o to. Stary pan Mount dopilnuje wszystkiego  ściągnie pośrednika
rolnego, by ten dopilnował prac wykopaliskowych przy świątyni Yum Chaca.
Przyłożyłem ręce do oczu i otarłem łzy. Dlaczego, u diabła, płakałem? Nie było
powodu. Pójdę teraz do domu, a Madge Edgecombe zrobi mi herbatkę, a do tego trójkątne
placuszki, grubo polanę śmietanką z Devonshire z dżemem truskawkowym domowej roboty.
Użyje do tego georgiańskiego, srebrnego serwisu, który tak bardzo lubiła moja matka, a
wszystko poda na tej dużej tacy.
Duża taca!
Wreszcie zaskoczyłem, przypominając sobie całą resztę, a przerażenie niemal
rozsadziło mi głowę. Popatrzyłem na swoją rękę pokrytą zasychającą krwią, zastanawiając
się, czyja to była krew. Zabiłem tylu ludzi  nie wiedziałem nawet ilu  więc czyja to była
krew?
I wtedy właśnie złożyłem sobie solenną obietnicę, że wrócę do Anglii, do bezpiecznych
pagórków Devonu, i nigdy więcej nie opuszczę farmy Hay Tree. Będę się trzymał blisko
rodzinnej ziemi, na której Wheale'owie przez pokolenia pracowali w pocie czoła, i nigdy
więcej nie będę takim skończonym głupcem, by szukać przygód. Będę miał wystarczająco
dużo przygód, hodując bydło i wysuszając kufle w gospodzie Kingsbridge. A jeśli
kiedykolwiek ktoś nazwie mnie szaraczkiem, roześmieję mu się w nos i zgodzę z tym
określeniem, wcale nie pragnąc, by było inaczej.
Bolał mnie bok. Dotknąłem go i uniosłem rękę lepką od krwi. Kiedy spojrzałem w dół,
zobaczyłem, że Gatt ściął mi płat skóry, przecinając kombinezon tak równo, jakby to zrobił
rzeznik toporem. Widoczne były kości, kości moich żeber, a ból dopiero się nasilał.
Nagle przypomniałem sobie o Katherine uwięzionej w pieczarze. O Boże, jak ja nie
chciałem znowu wchodzić do tej cenote! Ale człowiek zrobi wszystko, co musi zrobić,
szczególnie taki szaraczek. Gatt nie był szarym człowiekiem, raczej czerwonym od krwi na
kłach i pazurach, lecz szaraczki tego świata zapędzają w kozi róg takich Gattów, chociażby
dlatego, że jest ich więcej i nie lubią, gdy się nimi pomiata.
Zebrałem więc do kupy swoje rozklekotane gnaty, gotów pójść szukać części
kompresora. Wierzchem dłoni przetarłem oczy, by zetrzeć z nich ślady łez słabości. Kiedy
spojrzałem na Uaxuanoc, zobaczyłem duchy, które zbierały się wokół ruin i podchodziły
coraz bliżej  niewyrazne, białe postacie z karabinami.
Podeszli cicho. Patrzyli na mnie twardymi oczami, zwołując się słabymi okrzykami
triumfu, dopóki nie zgromadziło się ich z tuzin i nie otoczyli mnie półkolem. Chicleros z
Quintana Roo.
 O Boże  pomyślałem z rozpaczą.  Czy to zabijanie nigdy się nie skończy?"
Schyliłem się, po omacku szukając maczety, zacisnąłem dłoń na jej rękojeści, po czym z
trudem powstałem.
 Chodzcie, wy dranie!  wyszeptałem.  Chodzcie! Skończmy z tym!
186
Podchodzili wolno, ostrożnie i z dziwnym respektem widocznym w spojrzeniach.
Uniosłem maczetę, a jeden z nich zdjął karabin. Usłyszałem metaliczny odgłos naboju
wprowadzanego do zamka. Do moich uszu dotarł jeszcze jakiś wibrujący dzwięk,
pociemniało mi przed oczami i zachwiałem się. Jak przez mgłę zobaczyłem pękający krąg
ludzi. Kilku z nich zaczęło z głośnym krzykiem uciekać.
Popatrzyłem do góry i ujrzałem chmarę szarańczy opuszczającą się z nieba, a pózniej
pochyliłem się do przodu i zobaczyłem lecącą na mnie ziemię.
187
Rozdział 46
 Obudz się!  powiedział odległy głos.  Jemmy, obudz się! Poruszyłem się i
poczułem ból. Ktoś gdzieś mówił z ożywieniem coś po hiszpańsku, po czym ten sam głos
rozległ się przy moim uchu:
 Jemmy, nic ci nie jest?  I w innym kierunku:  Niech ktoś przyniesie nosze.
Otworzyłem oczy i spojrzałem na ciemniejące niebo.
 Dla kogo mają być te nosze?
Czyjaś głowa znalazła się w polu mojego widzenia. Zmrużyłem oczy i poznałem Pata
Harrisa.
 Jemmy, jak się czujesz? Kto cię pobił? Ci cholerni chicleros? Uniosłem się na łokciu,
a Pat podtrzymywał mi ramieniem plecy.
 Skąd się tu wziąłeś?
 Przylecieliśmy helikopterami. Do akcji włączyła się armia.  Nieznacznie się
poruszył.  Spójrz, to właśnie oni.
Popatrzyłem na pięć helikopterów stojących poza obozem i na żwawo poruszających się
ludzi w mundurach. Dwóch z nich biegło w moim kierunku z noszami. Szarańcza opadająca z
nieba  przypomniałem sobie  to były helikoptery.
 Przepraszam, że nie dałem rady dostać się tu wcześniej  powiedział Pat.  To
przez tę cholerną burzę. Huragan trzepnął nas ogonem i musieliśmy wylądować w pół drogi.
 Skąd przylecieliście?
 Z Campeche, z przeciwnej strony Jukatanu. Przelatywałem nad wami dziś rano i
zobaczyłem, że rozpętało się tu piekło. Wezwałem więc na pomoc meksykańską armię.
Gdyby nie burza, bylibyśmy tu już sześć godzin temu. Słuchaj, a gdzie jest reszta?
To było dobre pytanie. Zgryzliwie odpowiedziałem:
 Większość z nas nie żyje! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl