[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Rusch. Komandor-porucznik Rusch. Mamy pięć walkie-talkie,
możemy więc stworzyć sieć. Na jednych z sań znajduje się większy
nadajnik do komunikowania się na większe odległości. Powinniśmy
złapać Chi-chi... to znaczy Christchurch.
- Lepiej przenieśmy go do kościoła - zdecydował Ballard. - To
nasza kwatera główna. Jak najszybciej chciałbym pomówić z kimś
z Obrony Cywilnej - zamilkł na chwilę. - A tak przy okazji, to
nazywam się Ian Ballard. Bierzmy się do roboty.
W drodze do kościoła McGill zrównał się z Ballardem.
- Czym was tam Turi nakarmił? Surowym mięsem?
- Ktoś musi się przecież zająć administracją, a ciebie szkoda do
tej roboty. Znasz się na ratownictwie, więc się tym zajmuj. Ale zanim
odejdziesz, zrób mi jeszcze listę tego, co ci jest potrzebne, żebym
mógł z tym z Christchurch rozmawiać o konkretach.
- Zgoda. - Przeszli parę kroków. - Co ci wpadło do głowy, żeby
tak wpychać Petersona? Przyda nam się jak piąte koło.
- Strategia. I tak abdykował, nie słyszałeś? Wiedziałem, że tak
zrobi, Zrozum, Mikę, znam się na administracji i marnowałbym się,
robiąc coś innego. Ty jesteś specem od śniegu i najbardziej przydasz
się w tych sprawach. No, trzeba było ustalić jakiś porządek.
- Ma to sens - McGill uśmiechnął się. - I wszystko legalnie.
Obaj awansowaliśmy na radnych miejskich.
Weszli do kościoła. Rusch zatrzymał się tuż za progiem, oszoło-
miony widokiem.
- Gorzej niż wojna.
Na ławkach kłębił się tłum ludzi o pobladłych twarzach i zma-
towiałych oczach. Siedzieli lub leżeli bezwładnie, nieruchomi i nie-
mi, z przerażeniem rozpamiętując moment nadchodzącej śmierci.
Tylko kilka osób chodziło, a spośród nich jedynie sześć próbowało
pomagać innym.
- Nie spodziewaj się po nich zbyt wielkiej pomocy - ostrzegł
McGill. - Wciąż są zszokowani.
- Koce - przypomniał sobie Ballard. - Potrzebujemy koców.
Chodz do biura. - Zaprowadził go do biurka, które ustawił McGill
i usiadł. - Dobra, Mikę. Czego jeszcze potrzebujemy?
- Przeszkolonych ratowników i to w dużej ilości. Mogą przyle-
cieć tu helikopterem, albo lekkimi samolotami, wyposażonymi
w płozy. A wracając, mogliby zabrać tych ludzi.
- Mamy parę helikopterów w Harewood - wtrącił Rusch. - Roz-
montowaliśmy je do zimowej konserwacji, ale cztery są wciąż
sprawne.
- Potrzebujemy też psów ratowniczych.
- Z tym będzie trudniej - odparł Rusch. - Chyba nie ma ich
jeszcze w tym kraju. Zresztą może nie mam racji. Spróbujcie zapytać
w Mount Cook i Coronet Peak.
Ballard kiwnął głową. Były to popularne tereny narciarskie
i wspinaczkowe. Tam też powinni mieć przeszkolonych ludzi.
- Wasz lekarz udał się do tego domu po drugiej stronie doliny -
rzekł Rusch. - Jeden z moich ludzi poszedł z nim. Zostawię tu
jeszcze jednego do obsługi radiostacji, a pózniej może pomóc przy
rannych. Niezupełnie jesteśmy medykami, ale potrafimy nastawiać
kości. Reszta rozejrzy się w ogólnej sytuacji i ustali jakiś plan dzia-
łania.
Ballard zawołał:
- Arthur, pozwól tu na moment.
Arthur Pye, który właśnie bez większych rezultatów wypytywał
jednego z ocalałych, podniósł się i skierował do biurka. Jego twarz
była zmizerowana, ruchy sztywne, ale wciąż miał w sobie tę iskrę
energii i zrozumiemia, której brakowało większości pozostałych.
- Co ustaliłeś, Arthur? - spytał Ballard. - Ilu jest zaginionych?
- Boże, nie wiem. - Pye przetarł czoło dużą dłonią. - Skąd ktoś
mógłby wiedzieć?
- Spróbuj zgadnąć. Muszę przekazać coś konkretnego do Christ-
church.
- Cholernie ciężko wyciągnąć od ludzi jakieś informacje. - Pye
zawahał się. - No, dobra. Powiedzmy trzysta pięćdziesiąt.
Rusch zesztywniał.
- Aż tyle?
Pye machnął ręką.
- Widzieliście miasto, a właściwie to, co z niego zostało. Ludzie
wciąż tu napływają pojedynczo albo parami. Sądzę, że końcowa
liczba okaże się znacznie niższa.
- Ci, którzy przychodzą teraz, to szczęściarze - westchnął [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl