[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Chciałabym ją zobaczyć, bo lubię łodzie podwodne.
Może pobawiłbyś się w niej ze mną.
- Może. Chodzi o to, że musisz mnie trzymać za rękę,
dobrze? Wtedy możesz ze mną pójść.
- Dobrze.
- Wtedy się nie zgubimy.
- Dobrze.
Wyciągnął do mnie szczupłą rękę. Chwyciłam ją; jego
dłoń była cieplejsza od mojej. Poprowadził mnie przez
sorgo, depcząc łodygi; koniki polne wyskakiwały nam
spod nóg niczym odłamki maleńkich min ziemnych.
Kiedy tak szliśmy równolegle do pastwiska, mijając wrak
szkolnego autobusu, powiedziałam:
- Wieczorem świetliki odwiedzają mnie w autobusie.
Dickens ścisnął moją rękę.
- To niedobre miejsce - powiedział z wyraznym
przestrachem w głosie. - Nie trzeba tam chodzić.
Nie spytałam dlaczego.
Jesteś mięczakiem, pomyślałam. Dlatego tak mówisz.
Dlatego cały czas się boisz.
Konik polny uczepił się mojej łydki; pozwoliłam mu
tam siedzieć, dopóki nie wyszliśmy z sorga, wtedy
zabiłam go klepnięciem.
- Mam milion centówek - pochwalił się Dickens.
Szliśmy ramię w ramię po torach. Oglądałam się co
chwila, sprawdzając, czy nie nadjeżdża pociąg.
- Pokażę ci.
Puścił moją rękę i zaczął iść szybciej, zostawiając mnie
z tyłu. Japonki klapały o pięty, klap, klap, klap. Pośladki
trzęsły się w kąpielówkach. To było śmieszne. Miał
chude, owłosione nogi. Przypominał mi flaminga, białego
flaminga.
- Jesteś ptakiem!
- Wcale nie - zaprotestował, pochylając się i wskazując
na tory. - Ptak nie ma centówek, a ja mam mnóstwo.
Rzeczywiście miał mnóstwo. Leżały na szynach,
zgniecione na płaskie krążki miedzi, całe setki; zachodząc
na siebie, ciągnęły się daleko.
- Jesteś bogaty.
- Będę. Kiedyś zlepią się razem i powstanie jeden
wielki cent. Największy cent na świecie. Wiesz, ile będzie
wart?
- Milion dolarów.
- Co najmniej. Kupię łódz. Albo prawdziwy okręt
podwodny...
Prawdziwy okręt podwodny? Sięgnął po moją dłoń.
- ...znacznie lepszy od tego, który mam.
Ale nie pokazał mi żadnego okrętu podwodnego. To był
wigwam zrobiony z gałęzi i chwastów, na nasypie przy
torach. I walało się w nim pełno różnego śmiecia:
pokiereszowany rower, zgniecione puszki, trzy zdarte
opony. Nie było miejsca, żeby usiąść lub się bawić.
Brakowało nawet peryskopu.
- Nazywa się Lisa - powiedział, zsuwając okulary na
oczy. - Okręty podwodne mają dziewczęce imiona. Te na
powierzchni też. No, przynajmniej niektóre.
Spytałam o rower z wykręconą ramą i połamanymi
szprychami.
- Atak rekina.
I opony, i puszki.
- Potworny rekin.
W końcu mi wyjaśnił.
Te śmieci stanowiły przynętę. Był wielkim łowcą
rekinów, przemierzającym w łodzi podwodnej
południowy Pacyfik. Zwykle używał centówek, ale
czasami zostawiał większą przynętę dla swoich ofiar.
Potem ukrywał się w wigwamie i czekał. Po niedługim
czasie rekin-potwór nadchodził, ślizgając się po szynach,
klapiąc szczęką, miażdżąc wszystko na swojej drodze -
rower, puszki po piwie, stare opony, bezbronne centówki.
Nic przed nim nie uciekło.
- Jedyny sposób, żeby zabić tego potwora, to wysadzić
go w powietrze - oznajmił. - Kamienie i włócznie na nic
się nie zdają, możesz mi wierzyć. Mam szczęście, że żyję.
Jego głos znienacka zabrzmiał głęboko, nie jak u
mięczaka. Uniósł brew. Pomyślałam, że wygląda na
dzielnego i starszego... jak kapitan. A jednak kiedy w
oddali rozległ się dzwięk krowiego dzwonka, znów stał
się dawnym Dickensem.
- Aha, muszę wracać do domu - powiedział. - Ty też.
Nie możesz tu zostać beze mnie. To moja łódz podwodna.
Chwycił mnie za rękę i razem wyszliśmy z wigwamu.
Dzwonek dzwięczał i dzwięczał.
Słychać było wołanie Dell:
- Dickens! Do domu! Dickens! Do domu! Dickens...
- Możemy się pobawić jutro - zaproponował,
puszczając moją dłoń. - Nie wchodz do łodzi beze mnie!
I odszedł, stopa przed stopą, łokcie na boki, głowa
prosto, klap, klap.
- Do widzenia, przyjacielu! - zawołałam za nim,
machając. - Nie utop się!
Nie odwrócił się, żeby pomachać. Odszedł bez słowa.
- Odwiedz mnie jutro!
Wiedziałam, że Dell ma dla niego placek. I sok
jabłkowy. Pewnie przyszykowała cały koszyk. Zaburczało
mi w brzuchu.
Wróciłam do What Rocks, do śmierdząco-pierdzącego
What Rocks, gdzie lunch ojca został skradziony,
wyniesiony przez otwarte drzwi przez złodzieja. Podłoga
salonu usiana była okruchami z krakersów - łakomymi
kąskami dla mrówek. Wiewiórka rozrabiała na dachu,
skrzecząc i hałasując. Byłam pewna, że zęby ma
oblepione masłem orzechowym.
Rozdział 13
Dickens nie przyszedł po mnie następnego dnia.
Jadłam krakersy na ganku i czekałam, słuchając
głośnego cykania świerszczy, z nadzieją, że nagły huk z
kamieniołomu na chwilę je uciszy. Potem bawiłam się z
Klasyczną w atak rekina. Była złotą rybką pływającą
przede mną na moim palcu, podczas gdy ja kłapałam
paszczą.
- Nie zjadaj mnie! Nie zjadaj mnie!
- Wrrrrrrrrr!...
Kiedy włożyłam ją do ust, miała smak gorszy niż syrop
na kaszel. Kilka jej włosów weszło mi pod język i
musiałam je wypluć. Plułam tak długo, aż w końcu
pozbyłam się nieprzyjemnego smaku.
- Jesteś obrzydliwa - powiedziałam. - Brudna.
Ona na to:
- Kochasz Dickensa.
- Nieprawda! Skąd wiesz?
- Kochasz go, bo jest łowcą rekinów. Pragniesz
pocałować bliznę na jego głowie i trzymać się z nim za
ręce.
- Do tego ma łódz podwodną.
- Tyle że nieprawdziwą.
- Ale kiedyś będzie bogaty i kupi prawdziwą. Ma [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl