[ Pobierz całość w formacie PDF ]

północy w głębi wielkiego, starego domu pracującym. Wydawał się tak w pracy swej pogrążonym, że
żadna myśl jej obca, żadna troska nie mająca związku z wychodzącymi mu spod pióra notatkami i
cyframi dosięgnąć by go nie mogły. Jednak w sąsiedniej ciemnej sali odgłos stąpania usłyszawszy
żywym ruchem głowę znad księgi rachunkowej podniósł.
- Witold? - głośno zawołał.
Justyna w progu oświetlonego gabinetu stanęła.
- A! to ty! - wymówił takim tonem, jakby tylko co był się ucieszył, a teraz uczucia zawodu doświadczył.
Ręką po drgających od zmęczenia powiekach powiódł.
- Nie wiesz czasem, gdzie... Witold?
Powiedziała, że tylko co widziała go pływającego po Niemnie z rybakami, którzy jacicę łowią.
- A! - rzekł krótko i znowu pochylił się nad rachunkową księgą.
Justyna zbliżyła się ku niemu.
- Dobranoc, wuju - rzekÅ‚a z cicha í dÅ‚użej, serdeczniej niż zwykle rÄ™kÄ™ jego ucaÅ‚owaÅ‚a.
Po głowie jej kręciły się słowa:
"Nie krzyknął, nie zapłakał, tylko przed oknem stanął i w nocne ciemności patrząc takim głosem, jaki u
konających bywa, kilka razy imienia boskiego wezwał !"
Całując go w rękę w twarz mu patrzała. Boże! ileż zmarszczek, ileż zmarszczek tę twarz okrywało!
Tworzyły one grube fałdy i cienkie promienie na czole, na policzkach, dokoła wypukłych oczu z piwną,
posępną zrenicą. Która z tych zmarszczek była mogiłą jego obu braci? w których pogrzebane leżą
nadzieje i uniesienia jego młodości? które wyrył czas przez dwadzieścia kilka lat długo, ciężko,
ołowianymi kroplami na głowę mu ściekający?
- Dobranoc, dobranoc! - z roztargnieniem odpowiedział i szorstkimi wąsami czoła jej dotknął. O nic jej
nie zapytał. Nigdy domowych nie zapytywał o nic; co się ich samych tyczyło. Wiecznie zajęty,
zafrasowany, zamyślony, wydawał się na wszystko, co z gospodarstwem i interesami związku nie
miało, obojętnym, a zapewne takim był i istotnie. Jednak gdy odeszła, podniósł znowu głowę, odrzucił
pióro i długi wąs gwałtownym ruchem w dół pociągnął. Coś w nim wrzało żalem, gniewem, niepokojem.
- Z rybakami po Niemnie pływa... błazen! - gniewnie i prawie głośno sarknął. - Nigdy go w domu nie
ma... nigdy przy mnie... nigdy tak, jak dawniej... zły chłopak... bez serca... egoista!
Koniec wąsa do ust włożył, szklanym wzrokiem wpatrzył się w przestrzeń i ze zdumieniem, cicho, kilka
razy wymówił:
- Co mu się stało? co mu... co mu... co mu się stało?
Nieopisana tęsknota poruszyła zmarszczki jego czoła, osłupiałe oczy wilgocią zaszły.
Wszedłszy na wschody do górnej części domu prowadzące Justyna uchyliła po cichu drzwi pokoju
swojego ojca. Rozlegające się w ciemności przeciągłe, głośne chrapanie oznajmiało o głębokim i
spokojnym uśpieniu Orzelskiego. Otworzyła naprzeciw znajdujące się drzwi i znalazła się w pokoju
swoim i Marty, lampką palącą się na stole oświetlonym.
- Aha! jesteś! przecież wróciłaś! O północy panienka ze spacerów wraca. Winszuję, ale nie zazdroszczę!
Mnie lepiej w łóżku leżeć. Starość i młodość! Wieczna historia!
Słowami tymi powitał ją gruby i trochę ochrypły głos z kąta dość obszernego pokoju wychodzący. W
kącie pokoju stało łóżko, na którym watową kołdrą owinięta i w całej długości swej wyciągnięta, z
twarzą ku sufitowi zwróconą leżała Marta. W półcieniu sztywne jej ciało podobnym było do spowitej
mumii; żółta twarz majaczyła śród bieli poduszek i oczy jak czarne paciorki błyszczały.
Justyna w milczeniu zbliżyła się do komody, nad którą wisiało przybite do ściany lusterko, i powoli
suknię zdejmować i włosy splatać zaczęła. Marta mówiła ciągle:
- Skądże to bogi prowadzą? A miotły żadnej z sobą nie przyniosłaś? Widziałam ja dziś, widziałam, jak
stroiłaś się w muślinową sukienkę i z pół godziny włoski sobie przed lusterkiem układałaś, Byłam
pewna, że spodziewasz się wizyty bogatego konkurenta. Ot, biały kruk znalazł się, słowo honoru! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl