[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nich należał mężczyzna o niespokojnych oczach, jadący drugą klasą w przedziale, gdzie poza
nim znajdowało się tylko stare małżeństwo belgijskie.
Jego bagaż był wzorem porządku i sztuki przewidywania. Koszule przekładane gazetami,
by się nie pobrudziły. Dwanaście par mankietów, kalesony ciepłe i na lato, budzik, półbuty i
para sfatygowanych pantofli.
W sposobie pakowania czuło się kobiecą rękę. Nie zmarnowano ani odrobiny miejsca, nic
nie miało prawa się pognieść. Celnik jakby od niechcenia dotknął bagaży ręką, obserwując
pasażera w jasnobeżowym płaszczu, który zresztą wyglądał na posiadacza takich właśnie
waliz.
 W porządku!
Znak kredą na bagażach.
 Państwo nic nie mają do oclenia?
 Przepraszam  wtrącił się mężczyzna  gdzie dokładnie zaczyna się terytorium
belgijskie?
 Widzi pan to pierwsze ogrodzenie, o tam? Nie, teraz nić pan nie zobaczy. Ale niech pan
zaczeka& Niech pan policzy latarnie. Trzecia od prawej  no więc tam właśnie jest granica.
W korytarzu rozległ się głos, powtarzający przed drzwiami każdego przedziału:
 Proszę przygotować paszporty i dowody osobiste! Mężczyzna w jasnobeżowym
płaszczu starał się ułożyć walizki z powrotem na siatce.
 Paszport?
Odwrócił się, ujrzał młodego człowieka, w szarym nakryciu głowy.
 Francuz?& To poproszę dowód osobisty. To zajęło kilka chwil, palce grzebały w
portfelu.
 Służę panu!
 Dziękuję. Martin, Edgar Emile& Zgadza się. Proszę ze mną.
 Dokąd?
 Może pan zabrać bagaże.
 Ale& pociąg&
Para Belgów przyglądała mu się teraz ze strachem, choć mimo wszystko pochlebiało im,
że podróżowali w jednym przedziale ze złoczyńcą. Martin, wytrzeszczywszy oczy, wdrapał
się na ławkę, żeby zdjąć swoje torby podróżne.
 Przysięgam panu& Czy to& ?
 Proszę się pośpieszyć. Pociąg zaraz rusza.
Młody człowiek w szarym kapeluszu zepchnął najcięższą walizkę na peron. Zapadał
zmrok. W świetle latarni dojrzeć można było pasażerów biegiem wracających z bufetu.
Gwizdek. Jakaś kobieta użerała się z celnikami, którzy nie pozwalali jej odjechać.
 Zobaczymy jutro rano&
Martin podążył za młodym człowiekiem, z trudem taszcząc swój bagaż. Nigdy nie
przypuszczał, że peron dworcowy może być taki długi! Prawdziwa bieżnia, nie kończąca się,
bezludna, obramowana tajemniczymi drzwiami.
Wreszcie dotarli do ostatnich drzwi.
 Proszę wejść!
W środku panował mrok. Jedyna lampa w zielonym abażurze zawieszona była tak nisko,
że oświetlała tylko jakieś papiery. Ale w głębi pokoju coś się poruszyło.
 Dzień dobry, panie Martin  rozległ się kordialny głos.
Z cienia wyłoniła się potężna sylwetka: komisarz Maigret w ciemnym płaszczu z
aksamitnym kołnierzem, ręce w kieszeniach.
 Nie warto się rozbierać. Pojedziemy pociągiem paryskim, który zaraz przyjedzie na tor
trzeci&
Tym razem wszystko stracone! Martin płakał w milczeniu, z rękoma zaciśniętymi na
uchwytach tak doskonale zapakowanych waliz.
*
Inspektor pełniący służbę przed domem przy placu des Vosges 61 kilka godzin przedtem
telefonował do Maigreta:
 Ptaszek zaraz wyfrunie& Wsiadł do taksówki i kazał się zawiezć na Dworzec
Północny.
 Niech jedzie. Proszę dalej śledzić żonę.
Maigret wsiadł więc do tego samego pociągu co Martin. Podróżował w sąsiednim
przedziale, z dwoma podoficerami, którzy przez całą drogę opowiadali pieprzne kawały. Od
czasu do czasu komisarz przykładał oko do małego judasza łączącego oba przedziały i
przyglądał się posępnemu Martinowi.
Jeumont& Dowód osobisty& Gabinet komisarza służby specjalnej.
Teraz obaj wracali do Paryża w zarezerwowanym przedziale. Martin nie miał kajdanek na
rękach. Walizki leżały na siatce nad głową, jedna, zle wyważona,, cały czas groziła upadkiem
na ziemię.
Maubeuge. Maigret ciągle jeszcze nie zadał ani jednego pytania.
Można było oszaleć! Siedział w swoim kąciku z fajką w zębach i nie przestawał palić,
przyglądając się towarzyszowi podróży rozbawionymi oczyma.
Dziesięć, dwadzieścia razy Martin otwierał usta, nie mogąc zdecydować się na
wypowiedzenie choć słowa. Dziesięć, dwadzieścia razy komisarz nawet nie zwrócił na niego
uwagi.
Wreszcie to musiało nastąpić: rozległ się głos nie do opisania, którego nawet pani Martin z
pewnością by nie poznała:
 To ja&
A Maigret wciąż się nie odzywał. Jego oczy zdawały się mówić:  Naprawdę?
 Ja& Miałem nadzieję, że przekroczę granicę&
Komisarz miał zwyczaj palić fajkę w sposób, który zawsze denerwował wszystkich
obecnych: przy każdym kłębie zmysłowo rozchylał wargi w delikatnym  pyk . A dymu nie
wypuszczał przed siebie, tylko pozwalał, by ulatniał się powoli, tworząc obłok okalający
twarz.
Maigret palił więc, a głowa kiwała się z prawej na lewą i z lewej na prawą, w rytmie
stukotu kół pociągu.
Martin pochylił się przed siebie, ściskał żałośnie dłonie w rękawiczkach, oczy miał
rozgorączkowane.
 Sądzi pan, że to długo potrwa? Prawda, że nie? Przecież ja się przyznaję& Przyznaję
się do wszystkiego.
Jak mu się udawało pohamować szloch? Napięte nerwy musiały go przyprawiać o
dojmujący ból. A oczy raz po raz nabierały błagalnego wyrazu, wyraznie mówiły Maigretowi:
 Niech mi pan pomoże! Widzi pan przecież, że jestem u kresu sił!
Ale komisarz ani drgnął. Był spokojny, w jego spojrzeniu było zainteresowanie, ale [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl