[ Pobierz całość w formacie PDF ]

miejsce, w którym się znalazł, w ogóle figurowało na mapach hyboriańskich królestw? Czy też
porwany wartkim prądem podziemnego strumienia zawędrował o wiele dalej, poza zasięg
człowieka, poza granice tego padołu, gdzie nie obowiązywała żadna znana mu rachuba czasu?
Może trafił jakimś osobliwym zrządzeniem bogów w wiek, gdy świat był jeszcze pierwotny? A
może w rzeczywistości umarł, a jego dusza błąka się w podziemnych lub niebieskich zaświatach?
Czyżby tak właśnie wyglądał żywot wieczny, o którym milczący Crom, bóg jego cymmeriańskich
ojców, nie raczył powiadomić swoich wyznawców? Czyżby Conan miał odpokutować lub odkupić
przeszłe grzechy i przewiny, zanim stanie przed surowym sądem bogów? A może przez wieczność
całą miał medytować o każdej swojej pomyłce w dzikim, bezkresnym czyśćcu? Jeżeli ten żywot lub
jego złudzenie miało trwać po wsze czasy, czego mógłby albo powinien dokonać? I czy zdołałby
wytrzymać samotność, nie popadając w obłęd?
W Cymmerianinie odzywała się utajona, mistyczna strona jego duszy. Niektórzy mężczyzni i
kobiety mogliby posunąć się w takich rozważaniach bardzo daleko, tworząc całe kosmogonie,
zaludnione duchami i demonami, stanowiące wątłe, lecz wygodne usprawiedliwienie dla ich obaw.
W obliczu nie dających się rozstrzygnąć pytań tego rodzaju Conan instynktownie trwał przy tym,
co było mu znane: przy doznaniach własnych zmysłów, wszystkim, co dawało się dotknąć i poznać.
Tej nocy jak zawsze zasnął przy błogich wspomnieniach z przeszłości, o gibkich zamorańskich
tancerkach i wonnym akwilońskim piwie.
O wschodzie słońca był zmarznięty i zesztywniały, niemrawy i otępiały. Mimo to natychmiast
zabrał się do roboty, więc szybko się rozgrzał. Pomogło mu w tym trochę i ognisko. Parę głowni
żarzyło się jeszcze; dorzucając drewna, dmuchając energicznie i machając rękami, Cymmerianin
podsycił ogień na nowo.
Poszedł sprawdzić, czy jakieś ryby nie złapały się w pułapkę zrobioną z kołków wbitych w
piaszczystą łachę na dnie brzegu wysepki. Okazało się, że pływa w niej niewielki pstrąg, ale nie na
tyle mały, by przecisnąć się z powrotem między kołkami. Ryba była akurat i wystarczyła na
śniadanie. Conan nie miał ochoty stać dłużej w lodowatej wodzie, zrezygnował z próby zwabienia
kolejnych ryb. Nadziany na patyk i upieczony nad razno płonącym ogniem pstrąg smakował co
najmniej tak samo dobrze, jak jego dwaj zjedzeni na surowo poprzednicy.
Ponieważ Cymmerianin miał wystarczająco duży zapas mięsa i innego pożywienia, postanowił
wykorzystać ranek na rozejrzenie się po wyspie. Gdy niedawno wdrapał na szczyt skał, dostrzegł
wyłaniającą się zza drzew granitową kopułę i szereg kamienistych wzgórków opadających stromo
w stronę kaskad i rozlewisk w dolnym biegu rzeki. Tam, gdzie nie mogły wyrosnąć drzewa, skalne
szczeliny i zakamarki wypełniały krzaki. Conan zamierzał bez pośpiechu rozejrzeć się właśnie po
tych zakątkach. Obecne schronienie u podstawy skalnego kopca, chociaż położone dogodnie
blisko lasu i wody, było jak na jego gust zbyt odkryte.
Cymmerianin związał ciaśniej skórzaną przepaskę na biodrach. Zabrał włócznię, toporek i nóż -
nigdy za wiele uzbrojenia - i zaczął wspinać się na skarpę nad swoim obozowiskiem. Przeskakiwał z
głazu na głaz i wspinał się po skalnych półkach bez większych trudności. Conanowi podobało się,
że dzień w dzień może wspinać się na najwyższe wzniesienie na wyspie i schodzić na jego
przeciwległą stronę, nie zostawiając za sobą śladów. Nawet dym nie nastręczał problemów; gdy
ogień rozpalało się na wystarczającej wysokości, jeżeli wiał wiatr, kłęby rozpraszały się szybko.
Zupełnie inaczej rzecz wyglądała w bezwietrznych zakątkach dolin.
Dotąd Conan nie natrafił na ślad ludzkiej obecności, jeżeli jednak ktoś mieszkał w pobliżu,
wolał dowiedzieć się o tym pierwszy.
W połowie drogi na szczyt zauważył parę nadających się na schronienie płytkich rozpadlin. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl