[ Pobierz całość w formacie PDF ]
uzbrojonych typów, którzy, zdaje się, patrolują bez przerwy plac, obezwładniam około dwudziestu żołnierzy, którzy, zdaje się, popijają sobie vis a vis piwko w czymś w rodzaju kantyny, pozbywam się gościa, który pracuje nad silnikiem, i wtedy dopiero zabieram się do helikoptera. A już samo unieruchomienie maszyny to żaden problem, no nie? Coś wymyślimy powiedział uspokajająco Smith. Jasne, że coś wymyślisz odparł Schaffer zachmurzony. Tego się właśnie obawiam. Szkoda czasu. Nie będziemy już tego potrzebować. Smith złożył plan zamku, wręczył go Mary, a kiedy wkładała go do torebki, zmarszczył brwi. Nie jesteś przecież głupia. Liliput! Powinnaś nosić go przy sobie, nie w torebce. Masz. Wręczył jej mausera, którego zabrał pułkownikowi Weissnerowi. To do torebki. A liliputa schowaj pod ubraniem. Schowam go już u siebie w pokoju odrzekła ściągając usta. Ach ci pożądliwi jankescy porucznicy, których wszędzie pełno powiedział Schaffer ze smutkiem. Bogu dzięki, że jestem odmienionym człowiekiem. Jego dusza skłania się ku wyższym rzeczom wyjaśnił Smith. Spojrzał na zegarek. Daj nam trzydzieści minut. Wyśliznąwszy się ostrożnie przez drzwi poszli raznym i pewnym krokiem korytarzem, wcale nie próbując się kryć. Smith wywijał niedbale torbą ze schmeisserami, liną, granatami i materiałami wybuchowymi. Minęli żołnierza w okularach niosącego plik papierów, dziewczynę z zastawioną tacą, ale żadne nie zwróciło na nich najmniejszej uwagi. Na końcu korytarza skręcili w prawo, doszli do krętych schodów i zeszli trzy piętra w dół, docierając na poziom dziedzińca. Krótkie, szerokie przejście z dwoma parami drzwi po każdej stronie zawiodło ich do głównego wyjścia na dziedziniec. Smith otworzył drzwi i wyjrzał. Dziedziniec wyglądał właśnie tak, jak to z przejęciem opisał Schaffer. Kręciło się tam stanowczo za dużo uzbrojonych strażników i psów policyjnych, żeby można było zachować spokój duszy. Mechanik w kombinezonie nadal pracował przy silniku helikoptera. Smith zamknął cicho drzwi na dziedziniec i przeniósł uwagę na najbliższe drzwi po prawej stronie korytarza. Były zamknięte na klucz. Stań przy końcu przejścia i miej oczy otwarte powiedział do Schaffera. Schaffer odszedł. Gdy tylko zajął wyznaczone miejsce, Smith wyciągnął wytrychy. Trzeci z kolei pasował i drzwi ustąpiły za naciśnięciem klamki. Dał znak Schafferowi, żeby wrócił. Zamknąwszy za sobą drzwi na klucz, rozejrzeli się po pomieszczeniu. Było słabo, lecz dla ich celów wystarczająco oświetlone poświatą wpadającą z dziedzińca przez nieosłonięte żaluzjami okno. Najwyrazniej była to siedziba zamkowej służby przeciwpożarowej. Na ścianach wisiały zwoje węży, azbestowe ubrania, hełmy i toporki strażackie, a na podłodze sporo miejsca zajmowały ręczne pompy na kołach, gaśnice śniegowe i najrozmaitsze mniejsze gaśnice do gaszenia pożarów ropy lub elektrycznych. Idealnie mruknął Smith. Trudno o coś lepszego zgodził się Schaffer. A o czym mówisz? Jeżeli kogoś tu zostawimy, to prawdopodobnie nie znajdą go, chyba że naprawdę wybuchnie pożar wyjaśnił Smith. Zgadza się? Więc tak. Ujął Schaffera pod ramię i podprowadził do okna. Ten młodzian przy helikopterze jest mniej więcej twojego wzrostu, zgodzisz się? Skąd mogę wiedzieć rzekł Schaffer. Ale jeżeli masz na myśli to, co podejrzewam, to wcale nie chcę o tym wiedzieć. Smith zaciągnął żaluzję, podszedł do drzwi i zapalił górne światło. Masz lepszy pomysł? Daj mi trochę czasu powiedział Schaffer z wymówką. Nie mogę dać ci czegoś, czego nie mamy. Zciągaj bluzę i stawaj z lugerem wycelowanym w drzwi. Zaraz wracam. Smith opuścił pokój zamykając drzwi, ale nie na klucz. Wyszedł przez drzwi z korytarza na dziedziniec, zrobił kilka kroków, zatrzymał się u stóp drabinki prowadzącej do helikoptera i spojrzał w górę na pracującego tam człowieka, wysokiego, długonogiego mężczyznę o szczupłej, inteligentnej twarzy i ponurej minie. Przyszło mu na myśl, że gdyby on sam pracował z gołymi rękami na takim mrozie używając metalowych narzędzi, to też miałby ponury wyraz twarzy. Pan jest pilotem? zapytał. Nie spodziewałby się pan, prawda? rzekł z goryczą mężczyzna w kombinezonie. Odłożył klucz i chuchnął w dłonie. W Tempelhof mam dwóch mechaników do tej maszyny, jeden to parobek ze Szwabii, a drugi jest pomocnikiem kowala z Harzu. Jeżeli chcę się utrzymać przy życiu, to muszę sam sobie być za mechanika. Czego pan sobie życzy? Nie ja. Marszałek Rosemeyer. Telefon. Marszałek? Pilot był zaskoczony. Rozmawiałem z nim nie dalej jak przed kwadransem. Dzwoniono właśnie z Kancelarii Rzeszy w Berlinie. Zdaje się, że to pilne. Smith postarał się, żeby w jego głosie zabrzmiała nutka zniecierpliwienia. Niech się pan pośpieszy. Główne drzwi, potem pierwsze na prawo. Odsunął się, żeby przepuścić schodzącego pilota, i rozejrzał się niedbale dookoła. Ze sześć metrów od nich stał strażnik z dobermanem na smyczy, ale wcale się nimi nie interesował. Sinawą, ściągniętą mrozem twarz wcisnął głęboko w postawiony kołnierz, a ręce wepchnął do kieszeni płaszcza. Para, którą wydychał, wisiała gęsto w powietrzu, a on sam był zbyt zajęty rozważaniem własnych niedoli, żeby mieć jeszcze czas na niedorzeczne podejrzenia. Smith odwrócił się, podążył za pilotem przez główne wejście, dyskretnie wydobył z futerału lugera i chwycił go za lufę. Nie zamierzał powalać pilota kolbą pistoletu, ale nie miał innego wyjścia. Ledwo pilot przekroczył boczne drzwi i ujrzał Schaffera celującego lugerem w jego pierś z odległości półtora metra, uniósł ramiona, jednakże Smith wiedział, że nie jest to zapowiedz ataku czy oporu, tylko wołania o pomoc. Gdy pilot padał, Schaffer złapał go i ułożył na podłodze. Szybko ściągnęli kombinezon z nieprzytomnego mężczyzny, związali go, zakneblowali i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmew.pev.pl
|