[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dzie bez ciebie w maszynie.
 Obejdzie się szef. Ja urządziłem się na cacy.
%7łal było patrzeć na największego dowcipnisia w przedsiębiorstwie, gdy tak leżał ze zła-
manym i zagipsowanym kikutem, zielony jeszcze od bólu, jaki przeżył przy ustawianiu kości.
Mnie z nim najbardziej kojarzyła się historyjka z milicjantem. Kawały, jakie kiedyś wypra-
wiał Czarnocie na kutrze u Michalika albo owa sprawa w Dakarze z poprzednim bosmanem
gospodarczym Prokopem, zwanym także Agrawą, to ślepe szczeniaki naprzeciw tego numeru,
kiedy Andrzej dobrze pijany otworzył drzwiczki i z gracją zasiadł za kierownicą swojego
Fiata 600, którego kupił na giełdzie akurat dnia poprzedniego. Wstyd przyznać, ale opuściłem
go wówczas w biedzie. Jakbym przewidywał nieszczęście, nie skorzystałem z odwiezienia do
domu, chociaż do knajpy przyjechaliśmy wspólnie jakieś pięć godzin przedtem. Byłem jedy-
nie świadkiem tego, gdy Andrzeja po przejechaniu kilku metrów zatrzymała władza. Sierżant
na imię miał Metody i był postrachem kierowców lubiących od czasu do czasu strzelić setkę.
Czatował przed knajpami i gdy zobaczył, że któryś samochód w sposób podejrzany rusza z
parkingu, pozwalał przejechać mu te potrzebne do sprawy pięć metrów, po czym wyłuskiwał
kierowcę na zewnątrz. Dalej rzecz toczyła się zgodnie z prawem bardzo szybko. Andrzej wie-
dząc w co wpadł, począł pertraktować z sierżantem przekonując go, jak to się zwykle robi w
takich przypadkach, że wypił jedynie piwo i nie zamierzał nigdzie jechać, tylko przestawić
wóz na parkingu. Sierżant, jak można było przewidzieć, był nieustępliwy.
 Chuchnijcie, obywatelu.
 Co? Do chuchania nikt mnie nie zmusi  upierał się Andrzej.
 Pójdziecie ze mną na komisariat, proszę oddać kluczyki, dowód osobisty i prawo jazdy 
zawyrokował milicjant, bo bez chuchania jechało od Andrzeja jak z gorzelni.
Poszli. Zledziłem tę scenę zza zaparkowanego nie opodal autokaru i zrobiło mi się dziwnie
przykro, że Andrzej trafił na Metodego. Wróciłem do towarzystwa, żeby wspólnymi siłami
ratować kolegę, ale towarzystwo nadawało się już jedynie do tego, aby je ratować. Nie rozu-
mieli, wszystko brali na wesoło. Była to dla nich tylko  ale draka . Coś jeszcze zamówili, po
pewnym czasie i mnie udzielił się beztroski nastrój, tylko muliło mnie wewnątrz, nie mogłem
zapomnieć miny Andrzeja, gdy szedł do komisariatu taki zaaresztowany. Toteż kiedy w dobre
trzy godziny pózniej zobaczyłem go w barze z osławionym, nieustępliwym, nieprzekupnym
sierżantem Metodym, kiedy zobaczyłem ich obydwu w komitywie pochylonych nad resztka-
mi płynu w płaskiej butelce ze złoconą etykietką, zgłupiałem do tego stopnia, że zapragnąłem
natychmiast złożyć Andrzejowi gratulacje. Podszedłem, odciągnąłem go na bok, uścisnąłem
łapę, chociaż wydał mi się podejrzanie trzezwy i dostojny.
 Załatwiłeś Metodego? Zjadłeś ponuraka, gratuluję.
Andrzej popatrzył na mnie jak nauczyciel na chłopca, który dowodzi czegoś, czego nie ro-
zumie.
51
 Spłycasz sprawę  powiedział wyniośle, kiwnął mi ręką i poszedł kontynuować najnow-
szą przyjazń. Wyszedłem z lokalu, jego Fiat stał tam, gdzie zabezpieczył go sierżant.
Dopiero na statku dowiedziałem się, jak było. Gdy tak we dwóch Andrzej z Metodym za-
głębiali się w mrok nie oświetlonej uliczki, zza nie uprzątniętych gruzów usłyszeli krzyk wo-
łającej o ratunek kobiety. Sierżant świadom, że kierowca nie ucieknie, gdyż jego prawo jazdy,
dowód osobisty i kluczyki od samochodu tkwiły w kieszeni milicyjnego munduru, skoczył w
stronę, skąd dobiegł krzyk. Andrzej nie pozostał w tyle. Plątania nóg i mowy pozbył się
wcześniej z emocji, po spotkaniu z sierżantem, teraz wykorzystał latami uprawiany trening
sportowy. Wyprzedził milicjanta i przed nim znalazł się na długiej prostej między starymi
domami. Tu zobaczył dwie sylwetki. Wielki drab wyrywał z rąk kobiecie podróżną torbę.
Ofiara broniła się podnosząc odpowiedni do takiej sytuacji krzyk. Drab wyrwał jej właśnie
torbę i ruszył wielkimi susami w kierunku gruzów. Andrzej śmignął za nim. W tyle dudnił
butami Metody wzywając złodzieja, aby się zatrzymał. Ten zmiarkowawszy, że cywil zaraz
go dopadnie, rzucił torbę. Andrzejowi to nie wystarczyło, gonił nadal. Złapał złodzieja w gru-
zach, zaczęła się bójka. Wówczas nadbiegł sierżant. Do tej trójki dołączyła kobieta, dziękując
wylewnie Andrzejowi za pomoc.
 Idziemy na komisariat  zawyrokował po raz wtóry sierżant.
Poszli. Kobieta, wygrażając pięścią bandycie, rozpływała się w podziękowaniach dla An-
drzeja. Złodziej nie próbował uciekać, patrzył spode łba na cywila zmiarkowawszy, że ma do
czynienia z zawodnikiem.
 Panie władzo, chciałem babę nastraszyć, żeby między gruzami nie łaziła, a wy zaraz:
złodziej. Ja zapłacę, panie władzo, grzywnę, karę zapłacę, kwitu nie potrzebuję, ale po co
zaraz na komisariat?
Do oficera dyżurnego pierwsza wpadła kobieta, wołając od drzwi, że ofiarny obywatel
przy pomocy milicjanta uratował ją od napadu, rabunku, pewnie gwałtu.
 Wampir! Wampir!  wykrzykiwała.
Oficer dyżurny wstał od biurka, wyszedł zza balustrady.
 Ten obywatel panią uratował?  zapytał.
 Ten, ten, widzi pan? Uderzył go, wampir! Wampir! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl