[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ale i prawdziwego przyjaciela. 16 sierpnia 1946 Wczoraj był pogrzeb ojca. Jestem bardzo
przybita i zgnębiona. Moją jedyną pociechą jest Dzikunio, jak zawsze żywy i uśmiechnięty. A
Wacek? Gdyby nie on, czułabym się bardzo osamotniona na tym świecie. Jego opieka,
serdeczne troskliwość i prawdziwe uczucie zdobyły mnie zupełnie. Przyzwyczaiłam się do
jego obecności, wzrusza mnie jego wierność, a wspólne ciężkie chwile związały nasze losy.
To cudownie mieć tak oddanego przyjaciela. W chwili obecnej jest on dla mnie najbliższym i
najdroższym człowiekiem. 11 września 1946 A więc wyszłam za mąż. Nieoczekiwana i nagła
decyzja. Powzięliśmy ją dosłownie w parę minut. Na Wybrzeżu była akurat matka i Irka.
Namawiały mnie na przeprowadzkę do Warszawy. Kiedy wyszłam w południe z domu, do
przystanku odprowadzał mnie Wacek. Rozpatrywaliśmy ten projekt. - Może rzeczywiście tak
zrobić - zastanawiałam się. - Zostałam tu właściwie sama. - A ja? - zdziwił się Wacek. - Mnie
już nie liczysz? - Jak możesz tak mówić! - Zostawisz mnie samego? - Chyba nie - zawahałam
się. - No więc pobierzmy się - powiedział nagle Wacek. - Dlatego, żebym nie wyjechała? -
Nie, dlatego, że się kochamy. Spojrzałam mu w oczy. Wyczytałam w nich tyle uczucia i
serdeczności, że ogarnęło mnie wzruszenie. On ma rację! Przecież ja go kocham. To mój
najprawdziwszy przyjaciel i opiekun. Nie wyobrażam sobie życia bez niego. Gdybyśmy się
teraz rozstali, zostałaby zupełna pustka. - Mówisz to serio? - spytałam wesoło. - Oczywiście!
Jak możesz wątpić? - No to zgoda! Wacek chwycił mnie w objęcia i zakręcił pirueta. - Misio
kochany, naprawdę zostaniesz moją żoną? - pytał całując na środku jezdni. - Tak, tak -
odpowiedziałam wśród uścisków, a ludzie patrzyli na nas zdumieni. - No to wracamy -
zadecydował Wacek. - Gdzie? - spytałam. - Jak to gdzie? Do kościoła. Załatwić ślub. - Tak od
razu? - A na co czekać? Dosyć już czekałem. Zresztą świetna okazja, jest akurat mama i Irka.
Rozbawieni pomysłem udaliśmy się do oliwskiej katedry. Ksiądz nie bardzo się godził na
ślub bez zapowiedzi, ale Wacek nie ustępował. - Jak ksiądz woli, ale my i tak od dziś
zamieszkamy razem - zażartował. Staruszek był z lekka zgorszony. Protestował jeszcze trochę
dla formalności, ale w końcu zgodził się na ślub o godzinie piątej. Zamiast do sklepu,
poszłam na zakupy na weselną kolację. Wojtka i Irkę zaprosiliśmy na świadków. Wacek
pobiegł do warsztatu, żeby wziąć jakiś samochód. Mieszkamy niedaleko katedry, ale jak ślub
bierze dwoje kierowców, trzeba zajechać wozem. Matka, choć zaskoczona, pochwaliła mój
wybór. Zdążyła już poznać i polubić Wacka. Na piątą wszystko było gotowe. Zajechaliśmy
otwartym willysem. Siedziałam za kierownicą z wiązanką róż na kolanach. Nasz ślubny
pojazd i sportowe stroje zaskoczyły księdza. Stwierdził, że takiej pary jeszcze nie widział, jak
żyje sześćdziesiąt lat. Katedra oliwska była puściutka. Poza najbliższą rodziną zdążyliśmy
zaprosić tylko Januszów Bartoszewiczów i JUrka Ruszczyńskiego. Chociaż ceremonia
zaślubin była skromna i cicha, bez organów i gości, zrobiła na nas duże wrażenie. Wieczorem
już w nie moim domu, ale w naszym domu podejmowaliśmy przyjaciół do póznej nocy.
Mimo tak szybko powziętej decyzji nie żałuję kroku. Jestem szczęśliwa. Cieszymy się naszą
miłością jak dzieci. Wacek jest idealnym mężem, a równocześnie dla Dzika najlepszym
ojcem. Kocha go jak rodzonego syna. Tak więc znów mam dom, męża i nowe życie przed
sobą. 25 września 1946 Lato minęło jak z bicza strzelił. Letnicy opuścili Wybrzeże.
Kawiarnie puste, na ulicach znów szaro i powszednio, a w sklepie puchy. Jedynie plaża
zyskała. Nastąpiła zupełna zmiana dekoracji. Zniknęły barwne tłumy porozwlekane po całym
brzegu jak cygańskie obozy. Zginęły kolorowe kajaki i fruwające po niebie piłki. Ucichła
muzyka ryczących megafonów i zamilkł gwar ludzki wibrujący w powietrzu od rana do nocy.
Pusto i cicho. Tylko sieci rybackie suszą się na wysokich tykach, a przycumowane kutry
kołyszą się ze skrzypem na fali. Powywracane kosze wyglądają jak ogromne babki z piasku.
Kojąco działa monotonny szum morza i ciepły wiatr, który z wolna zdmuchuje ostatnie ślady
pobytu letników. A przewinęło się ich tysiące. Tysiące złaknionych widoku morza po tylu
strasznych latach. Chyba nigdy do tej pory żadna miejscowość nadmorska nie gościła tylu
ludzi. Dawniej było to luksusem. Obecnie domy wczasowe kosztują minimalnie. Ludzie
pracujący na państwowych posadach korzystają z nich chętnie. Wiele z nich po raz pierwszy
w życiu zobaczyło morze. Prywatne wille, zajęte na kolonie, także były wypełnione. 5
pazdziernik 1946 Dziś bankiet na zakończenie sezonu tenisowego. Wielka uroczystość
klubowa, wspólna kolacja i rozdanie dyplomów. Bardzo miły wieczór. W naszym życiu
znowu trochę zmian. Przeprowadziliśmy się do Sopotu. Mieszkamy teraz w małym
mieszkanku na Kazimierza Wielkiego. Jeden pokój jest nasz, a drugi synusia i
wychowawczyni. Trochę ciasno, ale jakoś się żyje. Najważniejsze, że do sklepu mam teraz
blisko. Wacek dzięki wujowi Zakrzewskiemu został kierownikiem bazy transportowej w
Państwowych Nieruchomościach Ziemskich. Pensja, jak wszystkie państwowe symboliczna,
ale na szczęście dochody ze sklepu wyrównują nasz budżet. Najważniejsze, że Wacek wciąga
się do odpowiedzialnej pracy i ma z niej zadowolenie. Mimo młodego wieku potrafi
postępować z ludzmi. Zyskał autorytet i sympatię kierowców. %7łycie nasze płynie cicho i
spokojnie. Powoli realizujemy marzenia. Po ślubie Wacek spytał, o czym marzę.
Powiedziałam: chciałabym mieć radio, psa i samochód. Maleńkiego philipsa zdobyliśmy
tydzień temu, a teraz przybył nam pies. Kupiłam młodego wilczka. Nazywa się oczywiście po
tenisowemu Shot. Radość w domu ogromna. Dzik za nim szaleje. Stanowią nierozłączną parę.
Razem jedzą, wspólnie chodzą na spacery i bawią się doskonale. Kiedy Dzik idzie spać, woła:
- Ot, dziemy pać... - i szczeniak zasypia posłuszny na dywanie przy małym łóżeczku. Tak
więc dwa moje marzenia zostały spełnione. Trzeciego nieprędko się doczekam. Grudzień
1946 Jesień minęła bez zmian. W sklepie pustki. Dzierżawa lokalu i podatki zjadają cały
zarobek. Siedzimy ze Zbyszkiem na zmianę. Nuda okropna.. Cały dzień czytam książki.
Jedyna rozrywka obecnie to kino. Chodzimy z Hanką Maryewską na wszystkie filmy, jakie
tylko grają. Na święta wybieramy się do rodziców Wacka do Gołkowa. Dzik słyszy ciągle, że
jedzie do babci i jest tym szalenie podekscytowany. Wszystkie nasze uwagi powtarza teraz
swojemu przyjacielowi Shotowi. - Ot usi być geczny, to poedzie do abci. Kiedy pies nie chce
jeść, gniewa się na niego: - Ak Ot nie edzie jad, to nie poedzie do abci. - I grozi mu
paluszkiem. Przekomiczny jest z tym swoim małpkowaniem. Ostatnio nauczył się sam
chodzić do pobliskiego sklepu i kupować cukierki. - Mama daj pądze, idę do kepu - prosi.
Chowa 10 zł do kieszeni i wychodzi uradowany. Przy ladzie wspina się na paluszki i podaje
monetę ze słowami: - Diku plosi kówkę. Kiedy sklepikarka nie spostrzega małego klienta,
wtedy krzyczy głośno: - No daj kówkę, bo ekam. Po załatwieniu sprawunku mówi grzecznie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl