[ Pobierz całość w formacie PDF ]

tem odejść - stał się obsesją.
Powróciły wspomnienia; jednak jej obecny kochanek to
nie Mark Laton. Miał siłę, charakter, szlachetność i dobroć,
które były całkiem obce Markowi. To nie Sokoła się bała,
czuła obawę przed samą sobą. Przy Marku straciła samokon-
trolę i pozwoliła wieść się namiętności. Nie wolno jej popeł-
nić tego samego błędu po raz drugi. Zaciskając pięści, po-
wtórzyła słowa przysięgi: Tym razem nie dam się opanować
uczuciom. Dostanę to, czego chcę, i odejdę!
Elizabeth zawróciła i dotknęła drzwi.
- Zpij dobrze, mój piękny wojowniku - szepnęła odcho-
dząc.
S
R
Następnego ranka przed pójściem do pracy nie zajrzała do
jego pokoju. Przypuszczała, że Indianin śpi jeszcze, wyczer-
pany burzliwą nocą.
Elizabeth natomiast była zbyt podniecona, żeby zasnąć.
Jej chód stał się sprężysty, a ruchy nabrały pewności. Kiedy
przyszła do pracy, miała wrażenie, że jest w stanie czynić
cuda. Zabierając się do porannych sprawozdań, zorientowa-
ła się, że nuci coś cichutko.
- Rany boskie! - powiedziała do siebie, wybuchając
śmiechem.
Obróciła się na krześle i spojrzała przez okno. Wszystko
przypominało jej kochanka: stary dąb przed budynkiem, pa-
lące słońce, ptak, który nagle poderwał się z gałęzi i poszy-
bował w górę. To był tylko szpak, ale myśli dziewczyny wę-
drowały wciąż do Sokoła. Spędziła dzień śniąc na jawie. Za-
stanawiała się, jak ją powita po powrocie do domu, co powie
i gdzie będą się kochać. To wszystko, co mogła robić, aż do
momentu zamknięcia biura. Myślała nawet, aby udać, że zle
się czuje i zwolnić się wcześniej, byle jak najszybciej
znalezć się znów z Sokołem.
- Elizabeth McCade - szepnęła do siebie, kiedy dzień
pracy wreszcie się skończył i jechała do domu -jesteś szalona!
Odrzuciła do tyłu głowę i roześmiała się na głos. Tak do-
brze być znów szaloną i wolną!
Sokół czekał na nią przy drzwiach.
- Czekałem na ciebie cały dzień - powiedział, przyciska-
jąc dziewczynę do ściany, podczas gdy jego dłonie i usta wę-
drowały już po drżącym ciele Elizabeth.
Upuściła torebkę i kluczyki na podłogę, otaczając go ra-
mionami. Nic ją nie obchodziło: znów była z Sokołem.
Posiadł ją tak gwałtownie, aż oboje na chwilę stracili od-
dech.
- Marzyłam o tym cały dzień, Sokole - powiedziała,
opierając mu głowę na piersi.
- Ja też, Elizabeth.
Zaniósł ją na górę, położył na łóżku i rozebrał z czułością.
S
R
Leżała spokojnie, gdy wszedł do łazienki. Usłyszała, że od-
kręca krany i woda zaczęła napełniać wannę. Usłyszała też
brzęk butelek, kiedy szukał płynu do kąpieli.
Przeciągnęła się leniwe, czując jakby tęsknotę i ocięża-
łość. Uśmiechnęła się, gdy wszedł.
- Cudownie jest mieć kochającego niewolnika - powie-
działa.
Podszedł wolno, a oczy rozbłysły mu śmiechem. Stojąc
przy łóżku, zdjął dżinsy.
- Kto jest tym niewolnikiem, Elizabeth? Ty czy ja?
- Oboje - wyszeptała, wyciągając ku niemu ręce i wciąż
mając w pamięci słowa, które wypowiedzieli pierwszego
dnia na schodach piwnicy.
Zaniósł ją do łazienki i złączeni mocnym uściskiem
znalezli się w wannie. Przez chwilę żartowali i przekoma-
rzali się, zanurzeni w pianie, ale wkrótce zabawa przerodziła
się w namiętność i kochali się w wodzie.
Pózniej Indianin owinął Elizabeth w ręcznik i zaniósł
z powrotem do łóżka. Dotknęła blizn na piersi mężczyzny.
- Wkrótce odejdziesz.
- Tak, mamy już mało czasu.
- Ile?
- Do jutra.
Dziewczyna wstrzymała oddech, gdy ujął jej twarz w dłonie.
- Jutro odejdę, Elizabeth.
%7ładne nie wyrzekło ani słowa. Było to zbędne, ponieważ
ich ciała mówiły wszystko. Oboje zesztywnieli, usiłując za-
panować nad uczuciami, które były jednak silniejsze od woli.
- Sokole! - krzyknęła, obejmując go mocno.
Wgniótł ją w łóżko, przytrzymując ramiona dziewczyny
wysoko nad głową.
- Powiedz, że mnie pragniesz, Elizabeth!
- Tak, Sokole, tak, tak!
Wieczorne cienie wydłużyły się i wzeszedł księżyc, lecz
Sokół i Elizabeth nie zwrócili na to uwagi. Na niebie poja-
wiały się gwiazdy, jedna po drugiej, a ich blask odbijał się
S
R
w szybach, ale spleceni w uścisku kochankowie zajęci byli
tylko sobą.
Około północy odwiedził ich gość; podkradł się cicho do
kuchni i wszedł po schodach. Zawahał się przez chwilę na
progu i wśliznął do sypialni przez uchylone drzwi.
Sokół zakrył dłonią usta dziewczyny i błyskawicznie
sięgnął po nóż. Rozejrzał się w ciemności, szukając cienia,
błysku tkaniny, czegokolwiek, co mogło dać informację
o przeciwniku.
Niczego jednak nie zauważył. Usłyszał tylko cichy szelest
kroków, który go zaalarmował, i instynktownie poczuł, że
nie są sami.
Przybrawszy pozycję dogodną do ataku, Indianin powie-
dział, wciąż z ręką na ustach Elizabeth:
- Trzymam nóż wycelowany prosto w twoje serce. Jeden
ruch, a zginiesz.
Uwolnił Elizabeth i z nożem gotowym do rzutu włączył
lampkę.
Wielki kocur podszedł do kosza pod oknem i zaczął ukła-
dać się do snu.
- Dlaczego nie powiedziałaś, że masz kota, Elizabeth?
- To nie mój kot, to włóczęga, który tu czasem zagląda.
- Ale jak się dostaje do środka? Przez dziurę w kuchen-
nych drzwiach?
- Tak.
- Masz miękkie serce dla włóczęgów, prawda? - Sokół
uśmiechnął się lekko.
- Tylko dla kotów, psów i ptaków. Zwłaszcza dla ptaków.
- Pogłaskała go po włosach.
- Dla jakich ptaków?
- Dla sokołów.
Pocałował ją lekko, wstał i włożył dżinsy.
-Co robisz? - zapytała.
- Idę się rozejrzeć.
Nie potrzebowała pytać, dlaczego. Kot go zaniepokoił
i wzbudził podejrzenie, że ktoś jeszcze mógłby zakraść się
do domu pod osłoną ciemności.
S
R
- Bądz ostrożny, Sokole.
- Czekaj tu na mnie, Elizabeth. Zaraz wrócę. - Wyłączył
lampę i zniknął.
Poruszał się szybko i pewnie jak duch. Elizabeth objęła
ramionami kolana. Jutro Sokół odejdzie, tak samo cicho
i zwinnie jak teraz. Nie zostawi po sobie żadnego znaku, po-
za tym, co w niej zostawił. Ten ślad był nie do zatarcia. Za-
stanawiała się, jak zdoła przeżyć odejście Sokoła. Będzie
jednak musiała. Dał jej wielką rozkosz; najlepszy sposób,
żeby go nagrodzić, to pozwolić mu spokojnie odejść. Posta-
wił sprawę jasno: łączy ich tylko seks.
Najwyrazniej nie chciał się wiązać, zresztą ona też nie.
%7łałowała, że nie spędzą razem jeszcze kilku dni, choć wtedy
mogłaby się w nim zakochać, a to byłaby katastrofa. Wspo-
mnienie miłości do Marka sprawiało zbyt wielki ból.
Objęła mocniej dłońmi kolana i czekała. Czekała na po-
wrót Sokoła z ciemności, aby jeszcze raz wzbić się z nim
w przestworza; tam, gdzie nie ma samotności i lęku.
Sokół tymczasem pozostał na zewnątrz dłużej, niż wyma-
gał tego rekonesans. Upewnił się, że ani w domu, ani nigdzie
w pobliżu nikogo nie ma. Wciąż jednak odwlekał powrót do
Elizabeth, choć wiedział, że to nie ma sensu. Od początku
był zdecydowany odejść. Elizabeth nie należy i nigdy nie
będzie należeć do niego.
Był wojownikiem - chociaż nie ruszał w bój uzbrojony
w łuk i strzały jak ongiś jego przodkowie, wciąż walczył
z tym samym wrogiem, który chciał zniszczyć jego ziemię [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mew.pev.pl